31 grudnia 2014

Fot. http://lifehopeandtruth.com/

Kiedyś było łatwo. Bóg, honor, ojczyzna załatwiały sprawę. Padały z ust jak pociski z karabinów, których jeszcze nie było.  Albo nie padały, ale po okolicy bliższej i dalszej i tak niosło się echem, że ten to prawy i silnej wiary jest. Dobrze mu z oczu patrzy i - przynajmniej swój, ale zawsze - honor ma. A jak dobry nie był, łotrem musiał być, i tyle. Proste.

Dzisiaj nic nie jest nieskomplikowane. Per se, ale również przez to, że sami sobie, ludzie ludziom z lustra, często gotujemy skomplikowany los. Nic nie jest czarne, białym też być nie chcąc. Jak żyć w świecie szarości przepastnej bardziej niż listopadowe poranki?

Wierząc. Słabym "po prostu" i silnie zarazem. W cokolwiek lub kogokolwiek. 

W ludzi. W Boga. W zrządzenia losu i przeznaczenie. W siłę poezji haiku.

Nie pisałabym tego bez bagażu osobistego wierzącego doświadczenia, które zabieram ze sobą w podróż każdego poranka. Codziennie otwieram torbę i pakuję je jak prowiant, który ogrzeje i doda mi siły. W co tak uparcie wierzę?

Wierzę w dobro.
Staram się być dobrym człowiekiem. Dobrą osobą i dobrą sobą. Dla innych, ale również dla siebie. Wierzę, że łatwiej i pełniej jednocześnie jest żyć w przekonaniu, że człowiek człowiekowi wilkiem nie jest, jakkolwiek utopijnie by to dla niektórych nie brzmiało. A to, że jakiś tam Iksiński nim jest, to jeszcze niewystarczający powód, żebym i ja nim była. Bo dobro to mój największy kapitał i tak łatwo z niego nie zrezygnuję. 
Będę się uśmiechać do zwiotczenia mięśni żuchwy, obdzielając siebie i otoczenie dobrą energią i pozytywnym nastawieniem. 
Dalej będę dawać z większą przyjemnością niż brać, chociaż dostawaniem też nie gardzę, bo niby dlaczego? 
Będę niezmiennego zdania, że - podobnie jak szczęście - dobro to jedyna rzecz, która się mnoży, kiedy się ją dzieli. 
Z innymi, ze sobą, na dziesiątki kawałków.

Wierzę w intuicję.
Instynkt albo wewnętrzny głos nie są dla mnie pustymi słowami. Przeciwnie, są wypełnione po brzegi przekonaniem, że to, co robię, jest właściwe. To coś, co się czuje i wie w ułamku sekundy. Decyzje, które są podjęte jeszcze zanim zacznie się je podejmować. Intuicja, która nie zawodzi. Jeśli już bierze mnie za rękę (a nie pojawia się zawsze, przy takim wyborze rodzaju pieczywa na śniadanie, czy bielizny na wieczór), nie wyrywam się. Wiem, że poprowadzi mnie we właściwym kierunku. Bo to, czy kierunek jest właściwy, zależy tylko ode mnie i tego, co zrobię tam, gdzie się znajdę. 

Wierzę w prawdę.
Nie tylko dlatego, że kłamstwo ma krótkie nogi. I również nie dlatego, że prawda ma najprostszą instrukcję obsługi pod słońcem, chociaż czasami, gdy się nią zatnie, boli jak cholera. Wspaniałe jest to, że w otaczającym nas dorobycie materialnej wszystkości, prawda może być tylko jedna i jedyna. To otrzeźwiające uczucie. Wierzę w to, że prawda zawsze się obroni i poradzi sobie w każdej sytuacji. Bo sam wiesz najlepiej, czy mówisz prawdę 
i czy jesteś prawdziwy. Jeśli nie jesteś, też o tym wiesz. Możesz oszukać wszystkich (choć wcale nie będzie tak łatwo, bo fałsz śmierdzi bardziej niż ser Vieux Boulogne), ale siebie nie oszukasz. 

Wierzę w miłość.
Last but not least. Miłość jest dobra na wszystko i w każdym wieku, wierzę w to głęboko. Romeo i Julia, Ania Shirley i Gilbert Blythe, Frida Kahlo i Diego Rivera, być może nasi dziadkowie. Miłość niejedno ma imię i jeszcze różniejsze charaktery. Warto jej zaznać dla kilku chwil albo całego życia razem. Bo uzdrawia w środku i na zewnątrz. Wyzwala i uczy pokory. Serce bije jak szalone, oczy błyszczą jak Nowy Świat grudniową porą, 
a w brzuchu trzepocą tęczowe motyle. A gdy nieco przycichną petardy zakochanych uniesień, pozostanie miłość pisana każdym pojedynczym dniem. Ręka w rękę, kubek herbaty w herbaty filiżankę, w dzień i w nocy. 

Nie wierzę w to, że wierząc w powyższe, jestem naiwna. 

Fajnie jest w coś wierzyć.

22 grudnia 2014

Wybrane z mojej aktualnej zapachowej półki
(Hugo Boss Nuit, Burberry Body, Calvin Klein Obsession Night, Chloe, Elizabeth Arden 5th Avenue NYC)

Mógł to być jakiś dobrze znany zapach albo jego odmiana, ale mógł to być też całkiem nowy zapach, mało albo wcale niepodobny do tego, co zwęszył przedtem, nie mówiąc już o tym, co widział (...). Grenouille czatował na takie nie znane sobie jeszcze zapachy, łowił je z namiętnością i cierpliwością wędkarza i magazynował w sobie. 
P. Suskind, Pachnidło

Kto czytał Pachnidło, wie doskonale, co znaczy być opętanym wonią. Obsesyjne pożądanie doświadczenia zapachu idealnego prowadzi Grenouille'a do kolejnych zbrodni. W świecie powieści pisanej ręką mojego życia, brak tak drastycznych scen. Jest jednak, od zawsze, ściśle zarezerwowana przestrzeń dla zapachu. 

Dziesiątki miejsc na parkingu mojego ciała. Potrzeba tańczących w nosie nut na co dzień i od święta, zaspanym porankiem, w ferworze południa i ponętnym wieczorem. Uzależnienie od perfumowanego zapachu doprowadzające może nie do zbrodni, ale z pewnością do setek nadprogramowych kroków, gdy w pośpiechu porannych czynności zdarza mi się czasami zapomnieć o rozpyleniu na szyi, karku i nadgarstkach ulubionych zapachowych nut. Bo zazwyczaj po nie wracam. Gdy nie wrócę, przez cały dzień czuję się jakby niekompletnie ubrana, jak w amoku szukając w labiryntach torby choćby jednej maleńkiej zapachowej próbki. Jednego do dwóch mililitrów zapachu, które w chwili znalezienia staną się dla mnie całym morzem szczęścia.

A więc tak, jestem zapachomanką. Maniaczką perfum. Kompulsywną zbieraczką woni zamkniętych w szklanych buteleczkach, najczęściej przyjemnych dla oka, chociaż zdarzają się też te niezrozumiałe jak rozkład wielomianu na czynniki w zbiorze liczb zespolonych. Odkąd pamiętam, zawsze mocno reagowałam na to, czym karmił się mój nos - tak w ogóle i w określonych sytuacjach, które mogę przywołać jako pozytywne. Dziękuję przy tym swojej silnie rozwiniętej pamięci zapachów za to, że jest dość wybiórcza i wraca jedynie do tych "dobrych" woni, związanych z najlepszymi chwilami i jednocześnie - kamieni milowych w kształtowaniu zapachowego smaku.

Fot. http://www.soappedia.com/

Do debiutujących na mapie zapachowej pamięci owocowych glicerynowych mydełek. Do dziś przywołują uśmiechy
i beztroskę dzieciństwa, i bijące od wszystkich wszechobecne ciepło. Takie ładne były te kolorowe przezroczyste kostki, że chciałam myć nimi swoje kilkuletnie rączki przez foliowe opakowanie, żeby nie zniszczyć misternie złożonego efektu całości.

Fot. http://www.fragrantica.com/

Do pierwszych zapamiętanych przeze mnie perfum z łazienkowych skarbów mamy. Delikatny kwiatowy motyw na białym tle opakowania, zidentyfikowany jako Cacharel Anais Anais. Mimo że sama nie używam, rozpoznaję zapach z daleka. Pragnienie bycia dorosłą przeszywa mnie w tych chwilach równie mocno jak wtedy, gdy odkryłam flakonik. Z tą drobną różnicą, że od jakiegoś czasu jestem już dorosła.

Fot. http://www.fragrantica.com/

Do pierwszego własnego flakonu "poważnych" kobiecych perfum, żadnych tam typowo dziewczyńskich, ani nawet Yves Rocher. Tak stał się Oscar De La Renta i jego Intrusion w dużym niewygodnym opakowaniu, które do dzisiaj wspominam z sentymentem, nie tylko zapachowym. To był ten moment. Miałam czternaście albo piętnaście lat
i przepadłam bez reszty w świecie wód perfumowanych zimą i tych toaletowych latem.

W kwestii noszonych na sobie zapachów jestem typem zdecydowanie eksperymentalnym. Mimo że mam swoje sprawdzone kompozycje, na których mogę zawsze polegać (Calvin Klein Euphoria, Dior Addict, Chanel Chance), perfumową półkę w domu lub specjalną przegródkę w walizce ubarwiam często nowymi, niewypróbowanymi jeszcze kombinacjami. Bez minimum kilku flakonów wypełnionych pachnącym płynem czuję się niekomfortowo
i mówię o tym otwarcie. Z trójkąta bielizna - buty - perfumy, bez zmrużenia oka wybieram ostatnią pozycję.

Bo kwintesencją kobiecości jest dla mnie kobieta ubrana w dobrze skrojony kostium zapachu, inywidualnie dopasowany do linii osobowości. 

Pachnę, więc jestem.


13 grudnia 2014

Fot. http://www.lovethispic.com/

Po kilku chwilach wahania, dałam się ponieść rwącej sile prezentowego wpisu. 

Do Świąt zostało mniej niż czternaście dni, a ty nie masz jeszcze prezentu, a w zasadzie jego liczby mnogiej. Przejmujesz się. Niby pół żartem, ale jednak bardziej serio. Bo prezenty są ważnym tematem i nie należy się tego wstydzić. Są istotne zawsze, ale w tym grudniowym okresie szczególnie, mimo że to nie one znajdują się przecież
w epicentrum wigilijnej uwagi (z prawdziwości stwierdzenia wyłączając dzieci, co zrozumie każdy, kto kiedyś był dzieckiem, być może są tu tacy). 

Dlatego, że najczęściej dokonujemy wtedy w jednym czasie więcej niż jednego podarunkowego wyboru.
Dlatego, że z każdym upominkiem chcemy podarować część siebie, trafiając przy tym w tą najbardziej nieobdarowaną i po cichu łaknącą uwagi część tego, kogo obdarzamy prezentem.
Dlatego, że możliwość dawania jest najlepszym, co sami mogliśmy otrzymać.

Jak, mając na uwadze wszystko, co powyżej, pokonać ostatnią kilkunastodniową prostą do stołu zastawionego dwunastoma potrawami i iskrzącą się gdzieś obok choinką, pod którą nie mielibyśmy jeszcze dzisiaj nic do położenia? Poniżej trzy rzeczy, o których warto pamiętać. Taki przedświąteczny upominek ode mnie.

LISTA PREZENTÓW
Absolutna konieczność, bez niej nie wynurzaj nawet nosa z domu. Oczywiście, najpierw należy listę mieć, tzn. PRZYGOTOWAĆ.

(Mija kilka godzin, dzień albo dwa. Przygotowując listę korzystasz jedynie z własnej inwencji i znajomości tych, których chcesz obdarować albo odwołujesz się do pomocy licznych prezentowych poradników. Czerp ze wszystkich możliwych sposobów w imię zasady, że cel sporządzenia porządnego spisu uświęca środki.)

Gdy jesteś już gotowy, dzierżąc listę podarków w notesie, na kartce albo w telefonie, możesz śmiało wyruszyć
w ciasny przedświąteczny świat. Pamiętaj, że kilkanaście linijek, którym poświęciłeś trochę swojego cennego czasu jest od teraz twoim kapokiem bezpieczeństwa na fali przedświątecznego chaosu, tłumu, zgiełku i czyhającej zewsząd pokusy. Ze wszystkimi przyjdzie ci się zmierzyć w handlowej galerii, do której prędzej czy później i tak przecież trafisz - nie ma sensu się oszukiwać. Metodyka w sklepowym działaniu jest niezbędna, żeby nie zwariować, nie zbankrutować i jeszcze cieszyć się, odhaczając kolejne pozycje na podarunkowej checkliście (tak, dzięki psychologii i jej trikom, radość może zagościć na naszej twarzy nawet w centrum handlowym o godz. 21.30, dopadając nas znienacka na ruchomych schodach, gdzie siłą rzeczy trzeba stać, bo ktoś zablokował przejście po lewej stronie).

LOGISTYKA
Ta dotycząca zakupu prezentów ogranicza się w zasadzie do dwóch możliwych kanałów. Kupujesz metodą tradycyjną (w sklepach, butikach, ale najczęściej - galeriach) albo on-line. Zakupy w sieci mają swoje niepodważalne plusy w porównaniu z grudniowymi hordami ludzi w centrach handlowych. Pierwszym
i najważniejszym z nich jest oszczęność. Czasu, nerwów i często również tego, co w portfelu. Zawsze znajdą się jednak tacy, którzy mimo wszystko reprezentują w temacie świątecznych zakupów szkołę old schoolową. Nabywając dobra, te podarunkowe szczególnie, są tradycjonalnymi ekstremistami, którzy muszą zbadać wzrokiem z bliska, dotykiem albo węchem to, jaki produkt jest. Wiem, bo sama należę do tego grona. Jeśli ty również, postaw na logistykę ubraną w dobrze chodzący zegarek. Sklepy i wszystkie ich pochodne odwiedzaj możliwie najwcześniej w weekendy albo o mniej "typowych" porach dniach w tygodniu (największe pole do popisu mają tu oczywiście wszyscy pobłogosławieni elastycznym czasem pracy albo handlowym zapleczem 
w okolicy firmowego biurka). To naprawdę pomaga, nawet kosztem krótszego snu albo niezjedzonego lunch'u. 

NASTAWIENIE
Nikt nie powiedział, że zakup prezentów późnogrudniową porą będzie zadaniem lekkim, łatwym i ultra przyjemnym. Możesz jednak sprawić, żeby nie był aż tak znojny, jak malują go niektórzy. Jak? Zachowując spokój 
i wychodząc z domu, nastawiając się na to, co cię czeka. Na gwar, szturchnięcia i trzy ręce sięgające po tę samą książkę (nie, to nie tobie urosła dodatkowa ręka). W tej chwili przede wszystkim brak zaskoczenia widząc to wszystko, co przyjdzie ci zobaczyć pod sklepową kopułą może cię uratować. Po prostu. I jeszcze jedno, co od jakiegoś czasu sama staram się wdrażać (nie zawsze jest łatwo): Expect the unexpected. Dotyczy to również świątecznych prezentowych zakupach, a może właśnie - przede wszystkim, bo w ich trakcie jesteśmy najbardziej podatni na wyprowadzenie nas z równowagi.

Może macie jakieś swoje sprawdzone sposoby na bezbolesne prezentowe zakupy w wersji prawie last minute?


7 grudnia 2014

Fot. http://decorandstyle.co.uk/

Siedzę na kanapie w swetrze z czerwononosym reniferem, sama z nosem zanurzonym w laptopie. Jest mi dobrze. Jestem w domu. Piszę. 

Dom jest naszą pierwszą, naturalną i najwiekszą oazą bezpieczeństwa. I ostoją miłości. Przynajmniej powinien być, bo nie wszyscy mają szczęście w tej samej chwili, gdy usłyszą za sobą kaszlnięcie zamykającego się zamka, odkaszlnąć równolegle napięcia, stresy i złości zewnętrznego świata. 
Pracy, nie dość, że zabierającej znaczącą część cennego dnia, to jeszcze często przygniatającej nasze dobre samopoczucie i jeszcze lepsze chęci toną dedlajnów i asapów, a w najgorszym z możliwych przypadków – również ludzkiej glupoty albo ignorancji. 
Notorycznie spoźniającego się autobusu. 
Zamka w spódnicy (OK, spodniach też), który nagle stał się asertywny i zaczął żyć własnym życiem, podążającym 
w zupełnie odwrotnym kierunku niż ten, który mu narzucamy, pociągąjąc go do góry.
A przecież jedynie po pozbyciu się zbędnych myśli zakorzenionych gdzieś tam głęboko na zewnątrz można w pełni docenić magię tego, co oferują nam poczciwe cztery ściany.

Dom zyskuje na popularności zimową porą. Siłą chłodniejszej i niedostatecznie doświetlonej rzeczy, spędzamy 
w nim wtedy więcej czasu niż w innych okresach. Barykadujemy się  przed zimnem, otulamy ciało kocem a myśli karmimy wspomnieniem ciepła minionego i tego na powrót wyczekiwanego. Przez kilka miesięcy w roku bardziej niż kiedykolwiek doceniamy towarzystwo parującej malinowej herbaty trzymanej w jednej ręce, w tej samej chwili, gdy drugą wyjmujemy z szafy zapachy wanilii, goździków i pomarańczy. Ubieramy nimi dziesiątki rozstawionych po mieszkaniu świeczek, dodajemy do jedzenia i grzanego wina.
Szczególnie uprzywilejowaną porą grudniową, domowy język przyjmuje specyficzny i dobrze wszystkim znany dialekt świąteczny. Nietypowo dla dialektów, ten jest powszechnie zrozumiały, bo zmiękczany nie tylko kreskami nad literami w alfabecie, ale przede wszystkim – uśmiechem, dobrym słowem i przyjaznym tonem. Może powinniśmy sprawiać, żeby ten domo-dialekt towarzyszył nam przez cały rok?

Dom jest wreszcie skarbnicą prawie ludowej wiedzy i niesłąbacym źródłem inspiracji. Domowe sposoby na wszystko – od zdrowia, poprzez nastrój, na urodzie pewnie wcale nie kończąc – tworzą kategorię samą w sobie. Przekazywane z pokolenia na pokolenie moczenie nóg w wodzie tak gorącej, ze można pomylić ją z zimną. 
Klasyk gatunku, czyli herbata z miodem i cytryną popijana pod kocem i mająca przepędzić przeziębienia na równi ze smutkami.
Maseczka z płatków owsianych, po której nasza twarz będzie gładka i świetlista jak z reklamy (przynajmniej tak twierdzi babcia), czyli domowy Photoshop w wersji analogowej. 

Dom może być drewniany albo murowany, z pokojem dla gości, budą dla psa albo w jednym poziomie. Ten najważniejszy nosimy jednak w sobie. Jesteśmy nomadami. Ciepło, dobro i uśmiech możemy rozłożyć w każdym miejscu na ziemi i o każdej porze. I ogrzać nimi bezdomnych albo tych z innych niż nasz domów.

4 grudnia 2014

Fot. http://www.mymodernmet.com/
Bez ust w podkówkę, bez grymasu na twarzy, bez szklanych oczu. Bez bólu fizycznego i bez tego najgorszego - biczującego od środka. Byłoby dobrze, byłoby prościej, byłoby tak pięknie. Byłoby?

To nieprawda, że nasze życie nie jest usłane różami. Jest. Do granic kaleczącej nas możliwości. Bo tak, jak nie ma róży bez kolców, nie ma też życia bez bólu, zimna i czerni. Bez smutku. Winowajcy w różnej ilości, w niejednym kształcie i o zróżnicowanych pojemnościach. Taka, ot, geometria żalu i cierpienia. 

Oczywistych oczywistości dzisiaj nie będzie. O tym, że gdy płaczemy, najpewniej jest nam źle, wie nawet kilkuletnie dziecko, a może nawet młodsze - te dzieci tak szybko się dziś przecież rozwijają - pytając, "cemu jesteś smutny?". Będzie o czymś innym. Będzie o tym, z czego sprawę zdają sobie dopiero dorośli, chociaż też nie zawsze i nie wszyscy. O tym, że smutki są potrzebne. Że są dobre i ich potrzebujemy.

Mimo że nie będzie też o nudzie, sam wiesz, że znudzić się może wszystko. Kilkanaście lat temu i po kilkudziesięciu lub kilkuset pod rząd dotknięciach nudziła ci się lalka Barbie lub sterowany samochód, tak bardzo niewiele wcześniej przecież pożądane. Dzisiaj nudzi cię, i to w najlepszym wypadku i najbardziej eufemistycznie rzecz ujmując, praca, partner albo pilates (nie musi być na"p", a niepotrzbne można skreślić). Znudzić mogłoby też życie w nieustannym mentalnym dobrobycie, gdy ubrani w różowe okulary i wyposażeni 
w lekkość bytu wystającą z kieszeni niczym zmięta chusteczka, wzbijalibyśmy się na wyżyny nieprzerwanej radości. Mogłoby, ale nie może. Bo życie nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Zadecydowała o tym natura/Pan Bóg/siła nadprzyrodzona, wyposażając nas w zdolność do odczuwania smutku. I był w tym głębszy sens.

Przelotne smuteczki, poważne smutki i okresy wielkiej wewnętrznej smuty mają różne oblicza i powstają 
z najróżniejszych powodów. Tych błahych i trywialnych albo wyrywających serce z korzeniami. Wszystkie mają jednak jeden wspólny mianownik - mijają. Są dzisiaj, ale po dniu, miesiącu czy kilku latach ich nie będzie, mimo 
że mogą pozostawić po sobie nieodwracalne ślady, zarówno na twarzy, w głowie, jak i w sercu. Jesteśmy my. Zaopatrzeni we wspomnianą zdolność do odczuwania smutku, poruszamy się po sinusoidzie radośnie - mniej radośnie - smutno - bardziej radośnie - radośnie... 

Po to, żebyśmy się nie nudzili. 
Żebyśmy doceniali. 
Żebyśmy odradzali się jak Feniks z popiołów. 
My i nasza wola życia, szczęścia i bycia lepszym sobą. 

Właśnie po to są smutki.


1 grudnia 2014

Fot. http://www.freeinternetpictures.com/



Kolejny pierwszy doczekał się swojego miejsca w kalendarzu. I to nie byle jaki pierwszy, bo grudniowy i od długiego albo jeszcze dłuższego czasu wyczekiwany. Ubrany już jak co roku w celofan sklepowej komercjady, z roku na rok coraz bardziej obfitej, podśpiewujący pod nosem All I Want For Christmas Is You i pachnący pierwszymi świerkowymi gałązkami na straganach wokół supermarketów. Odczuwany większym niż zazwyczaj ściskiem 
w okolicach galerii handlowych, o ich parkingach nie wspominając, bo niedługo dostać się tam będzie można jedynie po zdobyciu VIP-owskich biletów na samochodową audiencję. Im dalej w grudzień, tym ciaśniej 
i nie chce być inaczej.

I choć cały ten grudzień wygląda podobnie od stóp swojego początku aż do świątecznych głów w większości miejsc na świecie, dla mnie tegoroczny pierwszy jest jednak wyjątkowy.

HELLO, DECEMBER
Pierwszym punktem na liście wyjątkowości tegorocznego grudnia miał być ten poniższy. Nie jest. Okazuje się, że nie jestem w stanie przełykać tego ostatniego miesiąca w roku bez każdorazowego popicia myślą o tym, że po raz pierwszy spędzam go na niepolskiej ziemi, gdzie jego inność smaga mnie po policzku bardziej niż pierwszy mróz, może dlatego, że do mrozu, jeśli w ogóle, chyba tu jeszcze daleko. Zamiast pierwszego śniegu, po raz kolejny widzę rano słońce i krajobraz wokół w ogóle prawie wczesnojesienny. Jako człowiek ładowany bateriami słonecznymi, absolutnie się nie buntuję, zakładam lżejszy niż zazwyczaj o tej porze roku płaszcz i z pogodą ducha przyjmuję ten klimatyczny stan rzeczy. Co nie zmienia faktu, że na tle brązowo-zielono-żółtego otoczenia, migoczące światełka Christmas Market w Birmingham - podobno największego zewnętrznego świątecznego targu w Wielkiej Brytanii  (złożonego z ponad 180 drewnianych stoisk) - obwieszczające wielkimi literami, że Christmas is coming wyglądają co najmniej dziwnie. Codziennie po pracy przechodzę między kolorowymi straganami nęcącymi z jednej strony zapachem świeżo mielonej kawy a z drugiej smakowicie prężącymi się słoiczkami najróżniejszych owocowych i warzywnych chutneys. Omamiona feerią barw, plątaniną zapachu grzanego wina 
i widoku największych spotkanych dotychczas kufli piwa (jak z tego pić w ogóle???), potrzebuję chwili, żeby się otrząsnąć. Przed dalszą drogą do domu i tak w ogóle też. Jest grudzień. Grudzień po angielsku.

WSZYSTKO NA CZAS
Tegoroczny pierwszy grudnia jest pierwszym, gdy nie obudziłam się z ręką w przysłowiowym nocniku i z kupą niedopiętych spraw przedświątecznych. Bo grudzień - chcąc nie chcąc, ale jednak zdecydowanie bardziej chcąc - pachnie głównie perspektywą świąt. Jak nigdy przedtem o tej porze roku (grudnia), z excelowego dokumentu przemawia do mnie skrupulatnie przygotowana lista gwiazdkowych podarków dla najbliższych. Co prawda większość z nich zakupiona zostanie za rodzime PLN-y zamiast dostojnych GBP-ów, żeby nie nadszarpywać zaufania i tak bardzo już wyrozumiałych pojemnych waliz, które i bez prezentów będą musiały pomieścić wystarczająco dużo mojego aktualnego świata. Oprócz tego, wiem dokładnie z kim w okołoświątecznym czasie się spotkam (przyjazdy do Polski w kontekście spotkań towarzyskich to zaawansowana logistyka) i którego dnia, 
a nawet - o której godzinie - będę się robić na bóstwo, oddając w troskliwe ręce w zaprzyjaźnionym salonie piękności. Jakkolwiek prozaicznie to nie brzmi, jest to mój mały sukces, bo zazwyczaj daty umówionych wizyt zmieniałam minimum trzykrotnie. Tak więc, droga kolejna części grudnia, możesz śmiało przybywać.

DRIVING HOME FOR CHRISTMAS

Tym, co z emocjonalnego punktu widzenia najbardziej wyróżnia tegoroczny pierwszy od wszystkich poprzednich jest oczywiście to, że zaczynam od dzisiaj odliczać dni nie tylko do świąt, ale do świąt spędzonych w domu. Domu, który nie jest - tak, jak zawsze był - na wyciągnięcie ręki i krzesła zza wigilijnego stołu, tylko trzeba do niego dojechać z innego miejsca na ziemi. Może nie z drugiego końca świata, ale jednak trzeba. I właśnie dlatego, gdy w tym roku Chris Rea będzie śpiewał mi do ucha Driving Home For Christmas, lecąc do mojej Warszawy będę śpiewała razem z nim, mimo że tak bardzo nie umiem śpiewać. Nie mogę się już doczekać tej naszej Christmas song na dwa głosy. Na gimnastykę strun głosowych zostało TYLKO 17 DNI!

I tak, jak lubię grudzień w każdej odsłonie, w tym roku lubię go i czuję jeszcze inaczej. Od pierwszej chwili 
i od pierwszego.




28 listopada 2014

Fot. http://wallpaperswide.com/
Ponoć "30-tka" na karku to taki wiekowy Rubikon, moment, w którym życie podejmuje za nas nieodwołalną decyzję o tym, że jesteśmy, a przynajmniej - powinniśmy być - poważnymi i statecznymi ludźmi. Koniecznie 
z własnymi czterema kątami i minimum jednym kredytem po uszy, a czasami również sierściowym zwierzęciem 
w dowolnej ilości, zakładając, że głośniej niż na psie lub kocie pukle kichamy przeziębieni. Dobrze byłoby też przy okazji "30-tki" zaopatrzyć się w dziecko. 

No to się zaopatrzyłam. W (jeszcze) młodzieńczym szaleństwie i rozkoszy chwili, całe dwa lata i kilka miesięcy przed godziną zero z trójką z przodu, w której to chwili ma zostać pochowana moja dwudziestoletnia beztroska. Tym sposobem, moje Blogowe Dziecko obchodzi dzisiaj nieparzysty dwudziesty dziewiąty wpis, mając dwa i pół miesiąca. Jubileusz nieokrągły, ale dobry, jak każdy inny, żeby powiedzieć sobie głośno, wyraźnie i wyraziście (patrz: pamięć dwudziestoletnia bez trudu odtwarzająca nauki polonistek sprzed lat) za co kocham je jak szalona.

Bo kocham i się tego nie wstydzę, za wszystko, co poniżej i jeszcze za to, co nie przyszło mi teraz do głowy.

MOJOŚĆ
Jak każda matka, darzę swoje dziecko miłością bezwarunkową, a wystarczającym powodem do jej eksplozji był wrzask pierwszego wpisu. Blogowe Dziecko wyszło z moich myśli i moich palców, mimo że rozwijało się wewnątrz mnie krócej niż dziewięć miesięcy. Jest moje do szpiku ostatniego słowa i przecinków pomiędzy. W genach ma znane mi nastroje, a nawet - ich huśtawki, których dziecku zabronić przecież nie mogę. Chcę, żeby zdrowo się rozwijało i było szczęśliwe prostymi chwilami szczęścia, dlatego jeszcze długo planuję je karmić dobrą
i pozytywną energią. I przykro mi, jeśli ktoś ma na temat tego pokarmu odmienne zdanie. Bo dziecko jest moje
a cycek czy butelka też należą do mnie.

NOWA PASJA DO KOLEKCJI
Jako dziecko nie zaczęłam grać na skrzypcach, w tenisa ani tańczyć w balecie, chociaż ostatnia z opcji była poważnie rozpatrywana. Nie wyrosłam w kulcie hobby przeradzającego się w pasję witaną codziennie
z uśmiechem albo okupowaną ciężką pracą i wyczerpaniem, często fizycznym. Zawsze wiele rzeczy lubiłam, ale nie na tyle, żeby okleić je etykietą dumnie i wiążąco brzmiących pasji. Zanim zdałam sobie z tego sprawę, te ostatnie po prostu się pojawiły, choć są bardzo zwyczajne i najprostsze z możliwych. Biegnę. Często do utraty tchu,
a czasami prosto do kuchni. Tam kulinarzę. Z garścią przepisów albo głową pełną nowych pomysłów. Od jakiegoś czasu, już najedzona, zatapiam się w fotelu i oddaję kolejnej pasji. Pisaninie. Kształtowaniu mojego Blogowego Dziecka.

ŚWIEŻE SPOJRZENIE
Blogowe macierzyństwo zaowocowało czymś jeszcze, bardzo cennym. Nową perspektywą. Siłą rzeczy, myśli, które przelewam strumieniem na ekran nie tylko żyją swoim życiem, ale są również obserwowane przeze mnie
z boku. Przy pomocy zupełnie świeżego, innego niż dotychczas spojrzenia. I tak sobie na nie patrzę, przez okulary różowe i upajając się wszystkim, co wokół albo przez te ciemne, żeby przykryć każdą łzę. Widzę wtedy wyraźnie drugie, piąte i ósme dno tego, co siedzi w mojej głowie. I bardzo lubię ten obraz, namalowany nie inaczej niż ręką mojego Blogowego Dziecka. 

Śpieszmy się kochać nie tylko ludzi, ale również samo życie i każdy milimetr tego, co dla nas ważne, bo zanim się obejrzymy, dorośnie zbyt szybko.






22 listopada 2014

Fot. http://hear-tlc.com/

ONA

To uczucie, gdy paraliżuje cię strach silny jak cios Kliczki i w tym samym czasie, gdy twoje oczy powiększają się jakby chciały wyskoczyć z twarzy, ty jesteś coraz mniejszy i mniejszy, aż wreszcie prawie w ogóle cię nie widać za ścianą twojej własnej paniki. Brzmi znajomo? Jeśli nie, możesz się tylko cieszyć i - ewentualnie - przeczytać kilka linijek poniżej o tych, którym nie zawsze jest do śmiechu. Jeśli tak, możemy sobie podać trzęsącą się rękę na znak przynależności do tego samego klubu, chociaż wolałabym nigdy do niego nie wstąpić. Zadecydowała za mnie. Ona, czyli fobia.

Za Słownikiem wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego (pierwsze wydanie 
w internecie), fobia to uporczywy, chorobliwy lęk, przed określonymi sytuacjami, zjawiskami albo przedmiotami. 

Za specjalistycznymi klasyfikacjami, fobie mogą być przeróżne, ale zasadniczo dzieli się je na specyficzne i sytuacyjne. Podczas gdy fobie specyficzne to paniczny lęk w związku z konkretnie określonymi rzeczami (takimi na przykład pająkami, myszami, chorobami albo krwią), sytuacyjne oznaczają ponadprzeciętny strach odczuwany w sytuacjach wymagających społecznej interakcji (poznawanie nowych ludzi, wystąpienia publiczne) lub w związku z przebwaniem w określonych warunkach (ciemności, na dużej wysokości, otwartej lub zamkniętej przestrzeni).

JA (w jej towarzystwie)

Kiedyś. Kilkunastoletnia ja, czteroosobowa rowerowa wycieczka, jedna nadchodząca burza (była jeszcze "daleko"). 
W panice odłączam się od reszty i pukam do jednego z nielicznych w okolicy domów. Zmuszam wszystkich do przeczekania - jak się okazuje jedynie deszczu - pod wiatą uprzejmych ludzi.

Teraz. Już szarość na niebie wywołuje mój niepokój. Nie jestem w stanie patrzeć na rozgrzewające się do białości niebo. Zasuwam rolety, zasłaniam zasłony, przykrywam głowę poduszką.

Wiem, że panicznie i chorobliwie boję się burzy. Myślę, że to już fobia, chociaż nigdy nie zostało to potwierdzone przez biały kitel specjalisty, być może dlatego, że nigdy u takiego nie byłam. Wiedzą i myślą o tym podobnie wszyscy, którzy mieli nieprzyjemność przeżycia choćby jednej burzy w moim towarzystwie - wątpliwej jakości to mało powiedziane. Skąd wzięła się moja niepożądana znajoma i dlaczego upatrzyła sobie jako cel właśnie mnie, pozostanie jej tajemnicą, chociaż z pewnością nie jestem wyjątkiem - fobie to zjawisko powszechnie występujące zarówno u dzieci, jak osób dorosłych. 

Z doświadczenia wiem jednak, że to, co odróżnia moją jak-mi-się-wydaje fobię od zwykłego strachu to to, że ma ona realny i bardzo uciążliwy wpływ na moje życie, które w chwili jej napadu wymyka się spod jakiejkolwiek racjonalnej kontroli.

Błysk. Zaczyna się myślenie odruchami. Chwila ciszy. Jeśli jestem w pomieszczeniu - to chwila na instynktowne zamykanie wszystkich okien, ważniejsze niż to, że za chwilę zrobi się duszno nie do wytrzymania (do sytuacji, gdy jestem w czasie burzy poza budynkiem, zazwyczaj nie dopuszczam). Trzask. Ogłusza mnie na zewnętrzne głosy rozsądku. Jesteśmy tylko my: ja, moja panika i czasami również drżenie losowo wybranych części ciała.

Fobia się nie stopniuje. Nie ma mniejszej, nie ma większej i bez znaczenia jest, czy wywołuje ją mrówka czy niedźwiedź. Fobia fobii pozostaje równa.

19 listopada 2014

Fot. http://nourhangrziso.thoughts.com/

Kilka lat temu poznałam dziewczynę.

Na zewnątrz była zima, wewnątrz mojej kieszeni bilet ze zniżką studencką, na ustach błyszczyk, a w torbie butelka wina. Domówka na drugim końcu miasta, jechałam tym metrem i jechałam.

Jak często na imprezach bywa, najlepiej rozmawia się z zupełnie przypadkowymi ludźmi, takimi znajomymi-znajomych-znajomych. I tak zaczęłyśmy rozmawiać.

Zaczęło się niewinnie. "Co robisz?", "Gdzie studiujesz?", "Skąd jesteś?". Po ostatnim pytaniu i po tym, że nic nie mówiła jej nazwa dzielnicy, która mnie wychowała, wiedziałam, że nie była z Warszawy. Wiedziałam też, że ma piękne, chociaż przeszywająco smutne oczy. O imię nie zapytałam, nie zdążyłam, odkładając na później, bo przecież to, co mamy w dowodzie nie jest najważniejsze, gdy dobrze pije się z kimś wino i pali papierosa na balkonie. Na potrzeby tekstu, nazwijmy ją jak poniżej.

Przeczytajcie o dziewczynie, którą poznałam. I która uciekała. 

Gdy była dzieckiem, nie podobało jej się w ogóle. W żadnym gryzie, żadnym kęsie, a gdy książka do matematyki zyskała już bliźniaka w okładce z napisem "Geometria" - w żadnym cm3 zapachu też jej się nie podobało. Bo co to 

w ogóle za imię i z jakiego pomysłu zrodzone? Jagody to się je, a nie chrzci się nimi dzieci. Jedyne i długo wyczekiwane dziecko, jakby tego wszystkiego było mało. Takie, dla którego chce się najlepiej nie tylko per se, ale również dlatego, żeby zrekompensować sobie długie lata czekania z wytęsknieniem i podkrążonymi od płaczu oczami, zapijane niepewnością i odbijające się po nocach czkawką niezasypiających myśli, czy w ogóle kiedyś namacalnie będzie. Może lepiej, żeby nie było?

Tak wyglądała większość poranków, które była w stanie odtworzyć, tych zakorzenionych w jej latach młodości. Jako dziecko, a potem - nastolatka, budziła się i myślała o tym, jak jej źle. A może to nawet nie ona myślała, tylko poczucie beznadziei i bezradności oplatało ją z każdej strony tak silnie, że imitowało bluszcz czarnych myśli. Bo jak to później analizowała, to znajdowała się w takim stanie, że chyba nie była zdolna do skonstruowania choćby pojedynczej myśli, jakiejkolwiek. A wszystko z  powodu imienia, głupia. Wszystko za sprawą roboty Heleny i Wacława.

Obok rosnących piersi i pierwszego okresu, a może nawet bardziej niż one, etapy jej dojrzewania wyznaczane były tym, kim była dla otoczenia. Słodka Jagódka. Pulchna Jagodzianka. Czerwona ze wstydu Jagoda. Miała dość tego małego przeklętego miasta na Lubelszczyźnie, gdzie każdy zdawał się znać historię chorób każdego z pozostałych kilkunastu tysięcy mieszkańców. Miała dość tego, że każdy wiedział, jak ma na to cholerne imię, jeszcze zanim dobrze nie weszła do pobliskiego sklepu po kilogram mąki żytniej. Bo chleb wypiekało się w domu. A "Jagoda, co ma usta jak maliny" zaopatrywała kuchnię w niezbędne do jego wyrobu składniki. Przy okazji zaopatrując siebie w poczucie obrzydzenia do płci męskiej, której przedstawicieli znała przede wszystkim z podobnych sklepików, drogi do nich 
i z powrotem albo szkolnych korytarzy, gdzie (na pewno z powodu imienia, ale chyba również z powodu wydatnych ust i większego niż przeciętny biustu, tak, z pewnością) nie miała lekkiego życia. 

Po upływie kilkunastu lat, wciąż jej się nie podobało. Mimo że ona sama nie była już pulchną Jagodzianką, tylko chodzącą kopią kościstych wymiarów Anji Rubik, która podpisywała się swoim drugim imieniem. Mimo że wyjechała 
z prowincjonalnej dziury, która tamowała jej kreatywny potencjał i kończyła jakiś "twórczy" kierunek 
w wielkomiejskiej Warszawie. Mimo że nie zaczepiał jej już żaden przaśny Mietek, tylko co najwyżej ciałem i uczuciami bawił się Jan. 

Dorosłej Jagodzie udało się uciec przed wszystkim, ale wciąż goniła ją ona sama. 


Ucieczka przed samym sobą jest z góry spisana na niepowodzenie.

A może zamiast uciekać, lepiej spojrzeć samemu sobie w oczy, podać sobie rękę i postarać się siebie polubić,
z całym inwentarzem swojej historii i teraźniejszości? Wtedy łatwiej będzie polubić również swoją przyszłość, czyli jedyne, co nam pozostaje.

P.S.
Imiona rodziców dziewczyny też są nieprawdziwe. Wszystko inne jest, było i się stało, mimo że jej samej nie spotkałam już nigdy więcej. Po jej poznaniu pozostał kac i bolące gardło, ale takie od stania na balkonie zimą, bo to głównie ona mówiła. Ja zapamiętałam, żeby raz na jakiś czas sobie o tym przypominać. Chyba musiała się wtedy wygadać. Mam nadzieję, że w międzyczasie przestała uciekać.

17 listopada 2014


Trollstigen, czyli Droga Trolli w Nowegii.
Fot. "2012-07 Trollstigen" by Chell Hill - Own work.
http://commons.wikimedia.org/

Tekst dedykuję moim Rodzicom, dzięki którym nie jest on wykarmiony autopsją, a bacznymi obserwacjami na temat świata - bliższego i dalszego. 

Lubią nam mówić, że to, co robimy z naszym życiem i w naszym życiu nie jest najlepszym pomysłem albo rozwiązaniem - to w wersji dyplomatycznej, soft i wypowiadane nawet z lekkim panieńskim rumieńcem. Waląc prosto z mostu - że jeśli nie prowadzi na manowce, to przynajmniej donikąd. Wiedzą lepiej, widzą więcej i słyszą wyraźniej, taplając się nieustannie w morzu swojego własnego życiowego doświadczenia. Często przy brzegu, bo to względnie najbezpiecznejsze miejsce i zwykle najgęściej zaludnione, co ma być rzekomym gwarantem, że się nie utopią, a nawet gdyby zaczęli, że ich odratują.

Kto? Co? Wujkowie i ciocie Dobra Rada na naszej życiowej drodze.

Mogą być naszymi rodzicami lub faktycznymi ciociami i wujkami, podpierającymi się o pień drzewa genealogicznego, co niejako upoważnia ich do ingerowania w nasze życie, to wiszące na mniejszej lub większej krawędzi (gałęzi). Mogą być z nami spokrewnieni jedynie więzami  nieformalnymi - wzajemnym wiązaniem źle układających się włosów, wymykających się spod kontroli naszych własnych rąk krawatów albo sznurówek ciemną porą, gdy noc niby jeszcze młoda, ale już wystarczająco stara, żeby wirować nad naszymi głowami, przez co przewracamy się na prostej. Mogą być wreszcie tak obcy, jak ci, których w kolejnych filmowych odsłonach spotykała Ellen Ripley, ale przy tym wszystkim nam życzliwi. Różni ich wiele, ale silnie łączy jedno,
a w zasadzie jedno i drugie: 1. chcą dobrze; 2. często beznadziejnie to przekazują.

Ad 1. 

Ach, te dobre chęci, którymi przy okazji wybrukowane jest piekło. Jedynie dlatego, że produkowane przez dobrą wiarę i w dobrej intencji naszego najlepszego bezbłędnego życia, patrzymy na nie czasami bardziej łaskawym okiem, niż być może powinniśmy. Szczególnie wtedy, gdy pochodzą od bliskich, czyli tych, którzy tak najprościej 
i najszczerzej się o nas troszczą, że nie jesteśmy w stanie tego podważyć. Dlatego słuchamy cierpliwie po raz piętnasty o tym, że konkretny zawód jest lepszy niż ten niekonkretny, a zrobienie tatuażu, niejedzenie mięsa czy podróż autostopem to, eufemistycznie rzecz ujmując, fanaberie są. Najlepiej więc przed ich użyciem, jeszcze na etapie pomysłu wprowadzenia w swoje życie, zapoznać się z ulotką zawierającą życiowe wskazania czy przeciwskazania bliskich do ich stosowania, bo przecież każdy życiowy projekt niepoparty pozytywnym doświadczeniem - i idącą za tym aprobatą - osób o większym bagażu przeżyć zagraża naszemu życiu lub zdrowiu. 

Nie rozbija się o dobre chęci. One są dobre i niech jak najdłużej będą. 

Ad 2. 

Rozbija się o przekaz.

Inaczej mówiąc - o brak poddania potencjalnej rady lub życiowego gotowca ze strony radzącego jakiejkolwiek wewnętrznej refleksji. Bo po co? Po co przypominać sobie siebie sprzed kilku chwil albo kilkunastu lat i tańczące wtedy w naszych głowach rozterki i pomysły? Lepiej autorytatywnie stwierdzić, że coś jest kiepskie i słabe albo że nic z tego nie będzie, bo radzący zna podobne sytuacje ze swojego, jakże pojemnego, albo okolicznego doświadczenia. No, a już na pewno nie będzie z tego nic dobrego. 

O ile mogłoby być przyjemniej i bardziej wartościowo, gdyby tak przed wyposażeniem porad i sugestii w słowa ciężkiego kalibru, otworzyć siebie i swoją głowę na biednego człowieka, który chce przeżywać swoje życie na swój własny sposób i zdobywając w ten sposób swoje własne życiowe doświadczenie. Doświadczenie, z którego - miejmy nadzieję - nie będzie w przyszłości strzelał na oślep do swoich dzieci, krewnych lub znajomych, jak teraz do niego strzelają. Doświadczenie, które może być pięknym kapitałem przekazywanym dalej, jeśli tylko robić to umiejętnie i szanując prawo każdego do przeżywania życia na swój własny i niepowtarzalny sposób.

Ponieważ zbliża się pora jedzeniowa, kulinarne podsumowanie dla wszystkich głodnych siebie i SWOJEGO życia:

Na śniadanie: Idź swoją drogą. Nawet najbardziej krętą.
Na obiad: Popełniaj własne błędy. Człowiek nie uczy się od patrzenia, ale od robienia. Dotyczy to również błędów, niestety albo i bez "nie".
Na deser/przekąskę:
Fot. Screen z: http://demotywatory.pl/

Kolacja nie jest najważniejsza, możemy z niej zrezygnować.








14 listopada 2014

Fot. Screeny na zdjęciu pochodzą z wymienionych i podlinkowanych
w tekście blogów.

Rodzima blogosfera rozwija się w niepohamowanym tempie, urastając do miana osobnego medium, w wyniku czego w sieci znajdziemy tysiące aktywnych polskojęzycznych blogów. Posegregowane według kategorii tematycznych, zabiorą nas w aromatyczny świat kulinariów, szeroko pojęty i  bardzo pojemny lifestyle, podróże lokalne, za jeden uśmiech i te dookoła świata, żeby po drodze zarażać (a przynajmniej podejmować próbę) pasją do zdrowego życia, sportu albo dzieł DIY (od ang. do it yourself, czyli "zrób to sam"). A to i tak jedynie kropla
w morzu blogowych pomysłów. Dużo dłuższe i bardziej kompleksowe zestawienie kategorii znajduje się na przykład w Raporcie Polska Blogosfera 2014. To jak, wchodzisz na pokład? Pewnie, że wchodzisz. Już przecież wszedłeś. 

A skoro tu jesteś, prawdopodobnie należysz do jednej z dwóch kategorii blogowych czytelników: 
  • tych czytających dużo, czy wręcz nałogowo i zaczynających dzień od lektury nowego wpisu obok (lub zamiast) codziennej gazety. Albo śniadaniowego przepisu zamieszczonego przez ulubionego kulinarnego blogera (a raczej - blogerkę, bo jak donoszą statystyki zamieszczone we wspomnianym już raporcie, to właśnie kobiety stanowią aż 87% wszystkich autorów kulinarnych wpisów),
  • tych czytających mniej, zarówno pod względem ilości blogów, jak częstotliwości zaglądania na nie.
Moja własna lektura blogów ewoluowała od okazjonalnego podczytywania ciekawego podlinkowanego gdzieś tekstu, przez zawieranie bliższych znajomości z tym, co ma do napisania jego autor, żeby osiągnąć wreszcie stan, gdzie - śledząc poczynania blogerów, których czytam regularnie - wciąż odkrywam nowe perełki blogowego świata, polskiego i nie tylko.

Co warto więc czytać w gąszczu współczesnych blogów? Nie ma jednej dobrej odpowiedzi na to pytanie, bo lista ciekawych, dobrze pisanych i wciągających blogów jest niezamknięta i w dużym stopniu zależy od bardzo indywidualnych parametrów. To, co mogę zrobić, to podzielić się typami ze swojej własnej blogowej top listy, na pierwszy rzut oka może nieco mainstreamowej, ale nieustannie się wydłużającej i coraz częściej wykraczającej poza pewien blogowy kanon (niszowe i mniej popularne blogi to temat na osobny wpis). Ubrałam je w cztery kategorie, z którymi najczęściej podaję sobie rękę na drodze blogowej lektury, co nie oznacza, że nie podczytuję przy tym innych - takich na przykład blogów podróżniczych, których autorów podziwiam za globtroterską pasję. Pewnie, że ich czytam i oglądam - bo zdjęcia zrobione przez nich niejednokrotnie nie wymagają nawet żadnego pisanego komentarza. Obiektywnie poświęcam im jednak znacznie mniej czasu, przynajmniej dzisiaj. A ponieważ uważam, że blogi, które odwiedzam regularnie są na tyle dobre, że śmiało możemy jeść i pić z nich wszyscy i dla każdego wystarczy tekstu, zapraszam do poszerzenia blogowych horyzontów albo lekturowej analizy porównawczej.

Oto moje 4x4:

1. LIFESTYLE'OWE



Maryśka, jak sama się przedstawia, pisze pięknie o wszystkim. Czytanie jej i każdej jej historii to doświadczenie samo w sobie.


Raz mniej, a raz bardziej dosadna, z pewnością jedna z czołowych polskich blogerek. Jej bloga czyta się bardzo lekko i nietrudno uzależnić się od kolejnych wpisów.



Bloga Stelli odkryłam w podobnym czasie do tego, gdy sama powiłam swoje blogowe dziecko i cieszę się, że trafiłam na niego, gdy nie jest (jeszcze) super popularny. Wytwarza to atmosferę spokoju i pewnej intymności
i między innymi właśnie za ten spokój wpisów czytam go od deski do deski.



Męski rodzynek w morzu czteropunktowego babskiego lifestyle'u. Świetny język, trafne spostrzeżenia 
i znakomity styl. Volant i jego kompendium obserwacji na temat kobiet i związków to blogowy must.

2. KULINARNE


Świat w wersji vege według Marty Dymek. Aromatyczny, kolorowy i pachnący. Garść pożywnej wiedzy przekazywana między kolejnymi wpisami. Pochłaniam jeszcze częściej odkąd sama stałam się bezmięsna.



Kolejna blogowa pozycja wegetariańska. Green Morning to nie tylko przepisy, ale cała zielona filozofia, do tego oprawiona najlepszymi kulinarnymi zdjęciami (autorka prowadzi również kursy stylizacji i fotografii kulinarnej). Jestem głodna kolejnych przepisów, smaków i obrazków.



Pierwszy kulinarny blog, w którym zaczęłam się zaczytywać i miłość, która niezmiennie trwa do dzisiaj. Uwielbiam za nieskomplikowane przepisy i spektakularne efekty w jednym.



Lubię i czytam za przepisy, miłe dla oka zdjęcia, smaczną i taką niepolską w swojej polskości nazwę.
I przemyconą między jednym wpisem a kolejnym miłość do Trójmiasta, w którym sama jakiś czas temu się zakochałam.

3. SPORTOWO-MOTYWACYJNE




Wszystkie (Kobiety Biegają, Panna Anna Biega) i Wszystkich (Warszawski Biegacz, Trener Biegania) cenię 
i regularnie podczytuję z powodu wspólnej i dzielonej z nimi pasji na dwóch nogach i o rwanym momentami oddechu. Każdy pisze inaczej, ale z taką samą dawką motywacji wysyłanej w przestrzeń. Dzięki nim biegam nawet wtedy, gdy nie biegam. To cudowne uczucie.


4. ZAGRANICZNE


Podróż do NYC wciąż jeszcze przede mną. Dzięki blogowi Joanny coraz bardziej nie mogę się jej doczekać. Jest wielkomiejski, w żadnym calu niewymuszony i skromny - wszystko w jednym. Love it.



Jak tu nie darzyć uczuciem czegoś tak miłego dla oka i dostarczającego przy tym nieziemskich smaków 
i kulinarnych inspiracji? Nic, tylko dzieląc życie z blogiem Beth, zamieszkać w kuchni.


O bieganiu raz jeszcze, tym razem oczami i klawiaturą Dorothy. Dream big, run long.



A jednak czytam regularnie bloga podróżniczego! Z Nomadic Matt, zdobycie świata wydaje się być bułką 
z masłem. Duży plus za ubranie cennych porad i wskazówek w ciekawe sekcje tematyczne, typu: Get Inspired, Handle Life On The Road, czy Solo Female Travel.

Ciekawa jestem, jakie Ty masz blogi w zakładce Ulubione?

12 listopada 2014

Fot. Screen z: http://denigma.de/

Cieszysz się, że jesteś dzisiaj młody. Cieszysz się nawet wtedy, gdy nie wynika to bezpośrednio z twojej metryki,
a może zwłaszcza wtedy, bo przecież najważniejsze jest to, jak się czujesz. Raz na jakiś czas robisz rzeczy, które pozwalają stwierdzić, że dbasz o swoje wewnętrzne dziecko, może czasami zbyt rzadko, ale to nieważne - na potrzeby stwierdzenia wystarczy. Masz jednak przy tym wszystkim świadomość, że za kilkanaście tysięcy nowych codziennych doświadczeń/przejechanych na rowerze kilometrów/wypalonych papierosów/słów wypowiedzianych niepotrzebnie i pod wpływem impulsu (niepotrzebne skreślić) coś może się zmienić. Podobnie, jak zmieniło się dużo między chwilą, gdy gaworzyłeś a dzisiejszą, gdy czytasz ten tekst.

Może nie będziesz już wtedy piękny i młody, ani fizycznie, ani mentalnie, ani jakkolwiek inaczej. Może to nie ty będziesz pomagał wsiadać innym do autobusu, tylko oni będą podawać ci rękę, którą ty z kolei będziesz
z wdzięcznością przyjmował albo zapierał się na cały - słabszy niż teraz - głos, że wcale jej nie potrzebujesz.
A może dla odmiany będziesz przeżywał swoją co najmniej drugą młodość, z wieloletnim lub właśnie zmienionym partnerem. Albo w cichej samotności.

Dobrze, że mimo że wiemy dużo, nie możemy wiedzieć wszystkiego. Że to, co przed nami, nie jest widoczne
z daleka i żeby mgła opadła, trzeba do tego o własnych siłach dojść, pokonując kilometry codzienności. Jest w tym pewna tajemnica i napięcie, a towarzyszy im nasza ekscytacja albo zniecierpliwienie. Dla każdego indywidualne odczucie.

I tak naturalnie, jak do pewnego momentu nie myślimy albo myślimy mało o upływającym czasie, nagle się to zmienia. W różnym wieku, choć zazwyczaj pierwsze objawy zauważalne są po 25. roku życia. Nazywam to świadomym starzeniem się, równoległym do starzenia się samego w sobie, które nie jest przecież niczym innym, niż stawaniem się starszym i towarzyszy nam od zawsze.

Po czym więc - oprócz tego, że coraz częściej i więcej myślimy o życiu - poznać, że wkroczyliśmy w etap świadomego starzenia się?

1. WEEKEND, RAZ! NASTĘPNY, PROSZĘ!

Pierwszym wpisem do mojego pierwszego w życiu pamiętnika, takiego w odcieniu wanilii i z balonikiem dzierżonym przez misia  na okładce, był ten od Babci, który pamiętam do dzisiaj: Czas ucieka w lot sokoła, wiek go goni co sił. Nikt młodości nie odwoła, choćby żył sto lat. Pamiętam też, jak nad maślanymi ciasteczkami, które "razem" piekłyśmy, Babcia tłumaczyła mi kilkuletniej, że czas upływa bardzo szybko, chociaż zdam sobie z tego sprawę dopiero za kilkanaście lat. Mówiła, że mam się cieszyć dzieciństwem, młodością, radością i beztroską. Że każdy etap w życiu jest cenny. Że cudownie jest być dzieckiem, a potem mieć własne dzieci, a dzieciom ich dzieci piec ciasteczka w kształcie buraka. Poważne tematy jak na mój nieco mniej poważny wiek lat około siedmiu, ale Ona tak ładnie o tym wszystkim mówiła. Gdyby karmiła mnie na podwieczorek fizyką kwantową, też pewnie sypałabym nią tutaj jak z rękawa.

Musiało upłynąć około dwudziestu lat, żebym zrozumiała, co przekazywała mi Babcia nad owocową herbatą. Od jakiegoś roku, a może dwóch, obserwuję czas, który zaczął gnać jak szalony. Kolejne weekendy następują po sobie jak figury w polonezie w przyśpieszonym tempie. Miesiąc jest niczym, a o bożonarodzeniowych świętach zaczynam myśleć już latem. Temat szybko upływającego czasu pojawia się zamiast ciastka przy popijanej
z przyjaciółką na mieście kawie albo znienacka przerywa ciszę w domowym zaciszu, najczęściej w czwartki lub piątki, gdy można zacząć snuć plany na...kolejny weekend. A poprzedni był przecież jakby wczoraj, prawda?

2. GŁOWA

Co tu dużo mówić, w pewnym - choć obiektywnie jeszcze młodym - wieku, głowa zaczyna przemawiać własnym językiem, coraz częściej z wyrzutem. Boli od zbyt długiego siedzenia przed komputerem, którego nie da się,
a często nawet się nie chce uniknąć, na zmianę pogody, gdy intensywnie o czymś myślimy. Gdy oblewamy radości albo podtapiamy smutki w procentowych trunkach, następnego dnia daje o sobie znać bardziej intensywnie
i dłużej niż kilka lat wcześniej. Tak jest i nie chce być inaczej. Wiesz to ty i wie twoja głowa.

3. PAMIĘĆ

Osadzona w głowie, z powodu ważnej roli jaką odgrywa, zasługuje jednak na osobny podpunkt. Nawet jeśli zawsze mieliśmy i nadal mamy pamięć "dobrą", która zazwyczaj nas nie zawodziła, a wręcz przeciwnie - niejednokrotnie ratowała z opresji, przychodzi taki dzień, gdy niespodziewanie staje się krótsza niż dotychczas.
I czy to przez zwiększającą się wraz z wiekiem liczbę spraw i obowiązków, które musimy porozkładać w szufladach pamięci, czy to przez wiek sam w sobie, coraz częściej zaczynamy korzystać z notatek i kalendarza. I dociera do nas wtedy, że w wyniku upływającego czasu cały czas coś się zmienia.

4. ZNAJOMI

Zaczyna się niewinnie. Najbardziej zatwardziali w towarzystwie single zaczynają snuć plany na weekend
w liczbie mnogiej. Jakiś czas później, już jako sparowani, wyprawiają parapetówki, kupują psy, biorą śluby albo kultywują tradycję związków partnerskich. Wreszcie ogłaszają światu znajomych, bliższych, a czasami również
i tych dalszych, że za kilka miesięcy będzie ich o minimum jedną sztukę więcej. Jeśli taki scenariusz rozgrywa się w okolicy twojgo życia, wiedz, że proces starzenia się i ciebie zaczął klepać po ramieniu. Przecież sam to czujesz.

5. ŁAPKI, ZMARSZCZKI I INNE

Nieważne, jak bardzo byśmy ich nie chciały (bo temat zazwyczaj bardziej pochłania jednak nas, kobiety), różnej długości linie na naszej twarzy to naturalna kolej rzeczy. Prędzej czy później i tak się pojawią, niezależnie od tego, czy nasza łazienka gości kremy Diora czy Ziaji. A gdy poranną porą zobaczymy w lustrze pierwszą zmarszczkę przy oku, świadomość upływającego czasu będzie silniejsza niż do tej pory.

Poczucie upływającego czasu i świadomość bycia starszym, wraz ze starzeniem się każdego dnia, nie musi i nie powinna być przykra. Pamiętajmy, że każdy etap w życiu jest cenny. Ten, gdy zaczynamy zdawać sobie sprawę 
z tego, że się starzejemy, również. 



10 listopada 2014

Fot. http://www.huffingtonpost.com/
Wkroczyliśmy w zewnętrznie szary i ponury czas, sponsorowany przez pogłębiającą się ciemność za oknem. Ciemno, gdy się budzimy, ciemno, gdy wracamy z pracy. Wszystko ciemność na tyle, że przez tych kilka miesięcy 
w roku robimy dyplom z odcieni szarości przechodzącej w czerń, szczególnie po zmianie czasu na zimowy 
i cofnięciu wskazówek zegarków do tyłu. 

Nic dziwnego, że spora część z nas chciałaby niedźwiedzim przykładem zapaść w zimowy sen i obudzić się dopiero w okolicy jednego z marcowych Dni - Kobiet lub Świętego Patryka, ostatecznie w lutym, żeby uśmiechać się albo krzywić na widok świata gotującego się w walentynkowej czerwieni. Tymczasem nie ma lekko i spać dane jest nam jedynie przez kilka godzin dziennie. To dużo, czy mało?

Fot. Screen z: National Heart, Lung and Blood Institute
http://www.nhlbi.nih.gov/
Dla mnie samej, kilkugodzinna dawka świata za zamkniętymi oczami jest wystarczająca. Jestem śpiącym potwierdzeniem badawczych tez o wyższości 7-8 godzinnej porcji ciagłego i nieprzerwanego snu w ciągu doby nad każdą inną. Zazwyczaj (pomijając sytuacje ekstremalne) sypiam właśnie tyle, żeby następnego ranka nie tylko nie wstawać lewą nogą, ale po drodze nie zabijać też budzika. Skłonności do drzemek po nikim nie odziedziczyłam, a innych grzechów nie pamiętam. Długość snu jest jednak tematem bardzo indywidualnym, podobnie zresztą, jak jego pora. Ja należę do - mam wrażenie - mniejszości, która zaczyna oglądać pokój z perspektywy łóżka 
o dziecinnie wczesnych godzinach (takich przed 22) i bez zewnętrznych nacisków startuję w nowy dzień ok. 7 rano, bez wględu na to, czy krzyczą pracowe obowiązki, czy w perspektywie rysuje się dzień wolny. Stuprocentowy skowronek, może oprócz tego, że oszczędzam otoczeniu wątpliwej jakości śpiewu.

Mimo że śpiąc jedynie w nocy, tylko w łóżku i zaczynając dzień wcześnie, nie sprawiam wrażenia kogoś rozkochanego w śnie, darzę go namiętnym uczuciem i nie zastąpiłabym niczym innym. Oprócz tego, że tak po prostu, to jeszcze z kilku innych powodów.

1. PIŻAMA
Fot. Campaign: Peter Alexander Sleepwear Celebrates 25 Years
Screen z: http://www.spoiltblog.com/
Sen to czas, który spędzam w jednym z ulubionych ubraniowych zestawów. Przyjemna dla ciała bawełniana piżama, krótka albo długa, zawsze kolorowa i najczęściej z grafiką. Wybierana dłużącymi się minutami
w bieliźnianych butikach mrugających do mnie kolorowym, wzorzystym i pluszowym okiem w galeriach handlowych. Czasami ogrzewana też ciepłem miękkiego szlafroczka. Senny must have i pierwsza z rzeczy, które sprawiają, że mogłabym dzisiaj wskoczyć do łóżka jeszcze wcześniej niż zazwyczaj.

2. OKOŁOSENNE PRZYJEMNOŚCI
Fot. Screen z: http://www.quailbellmagazine.com/
Łóżko, czyli jedyny mebel, na którym jestem w stanie spać, przewracać się z boku na bok i z którego nad ranem wstaję spokojnie lub zrywam się w popłochu. Oprócz błogiego snu, jest świadkiem również innych przyjemności. Ta, na której się tu skoncentruję jest odmierzana ilością przewróconych stron. Od zawsze, i już zapewne na zawsze, jestem fanką czytania wystając częściowo z pościeli (najlepiej takiej świeżo zmienionej, pachnącej
i chłodnej) i przybierając co kwadrans nową pozycję. Nie wiem, dlaczego akurat w łóżku i nieważne, czy przed snem, czy zaraz po przebudzeniu, książka smakuje mi najlepiej. Ale ponieważ z niezbadanych powodów tak właśnie jest, przyjemność lektury połączona jest z senną niczym syjamskie bliźniaki.


3. SENNE ŻYCIE
Fot. http://www.spaeden.pl/
Nie każdy scenariusz rozgrywającego się nocą w mojej podświadomości życia mi się podoba. Spadające obok mnie samoloty, gdy wdycham na łące spacerowe powietrze albo uderzenie ręką w niezidentyfikowany obiekt tak silne, że ból w nadgarstku czuję realnie jeszcze po wybudzeniu, nie należą do moich ulubionych. Są jednak
i bardziej pociągające historie, nierzadko odzwierciedlające to, o czym intensywnie myślę za dnia. Ciekawe i na swój sposób magiczne jest to nasze drugie, sekretne życie, prowadzone spod kołdry.


4. KOSMETYK
Fot. Screen z: http://mommyculture.com/
Już nasze babcie i babcie ich babci wiedziały, że sen jest największym sprzymierzeńcem kobiecej urody. Zaraz po przebudzeniu promieniejemy wewnętrznym blaskiem, który najlepiej widoczny jest na naszych twarzach. Gładkich i wypoczętych. To efekt intensywnego oczyszczania i regeneracji całego organizmu, z którym mamy przyjemność właśnie podczas snu. Najtańszy i najbardziej uniwersalny kosmetyk świata ma jeszcze jedną niezaprzeczalną zaletę - aplikuje się sam. Nie zamierzam z niego rezygnować i będę konsekwentnie i skrupulatnie poddawać się jego zabiegom co kilkanaście godzin.

A czy jest coś, za co Wy lubicie sen najbardziej?















6 listopada 2014

Fot. http://mashable.com/

"To lubię - rzekłem - to lubię!"
A. Mickiewicz, Ballady i romanse

***

Facebook stał się drugim domem zdecydowanej większości z nas, nieważne czy całorocznym, czy jedynie weekendowym. Na palcach jednej ręki jestem w stanie wymienić osoby, które znam i które jednocześnie nie posiadają konta na niebiesko-białym portalu. Nie mają w związku z tym dziesiątek czy setek przyjaciół, nie meldują się, nie oznaczają innych na zdjęciach... Nie lubią. W pewnym sensie podziwiam tych ludzi, że  - z różnych powodów - oparli się cyfrowej literze teraźniejszości. W pewnym stopniu im zazdroszczę, że nie poświęcają swojego cennego czasu na stanie, siedzenie i leżenie z głową w laptopie, tablecie lub smartfonie. Na swój sposób nawet ich rozumiem, chociaż nie od początku i z pewnością nie do końca, bo sama jestem przecież Facebookowo wierząca i praktykująca.

Oprócz tego, jestem jednak dość refleksyjna. Nie na tyle, żeby wszystko wokół poddawać najbardziej dogłębnej mentalnej analizie , ale wystarczająco, by wszcząć myślowe postępowanie. I czy to ze zdwojoną siłą po minionym zadusznym weekendzie, czy po prostu na fali smutnych i chwytających za serce doniesień o kolejnych tak bardzo bezsensownych odejściach wspaniałych Ludzi, o czym było w ostatnich tygodniach głośno, naszła mnie refleksja związana z narzędziem Facebookowej aprobaty.

Fot. https://www.facebookbrand.com/

Tak, mówię o lajku, facebookowym lajku, który tak niekonsekwentnie w zestawieniu z "Facebookiem" sobie tutaj spolszczyłam. Interesuje mnie zwłaszcza lajk w sytuacjach zupełnie dla mnie niezrozumiałych i tam, gdzie "niezrozumiałych" jest mocnym eufemizmem.

Jest więc sobie lajk. Ikonka kciuka w górę symbolizująca "polubienie czegoś", od pobudzającego do myślenia artykułu czy innego dobrego tekstu, przez zdjęcie Aśki w sarongu na bezludnej plaży Borneo, po ludzkie nieszczęście i traumę. Niby taki skromy, a jednak jaki pojemny. 

Fot. Screeny z Facebooka, 5.11.2014
https://www.facebook.com/

Wystarczy jedno kliknięcie, żeby dołączyć do 19 170 osób, które lubią informację o odejściu aktorki Anny Przybylskiej albo zostać osobą numer 202 lajkującą komunikat o tragicznej śmierci dziennikarza Dariusza Kmiecika z rodziną. Kuszące? Dla wielu chyba tak, cyfry nie ludzie, więc nie kłamią.

A dla mnie jakoś tak nie. Nie w smak mi ten kciuk, który widzę pod pewną kategorią informacji i komunikatów. Nie w smak mi tak bardzo, że się w tym swoim wewnętrznym niesmaku gotuję już od dłuższego czasu, żeby dzisiaj zawrzał i wykipiał.

Nawet, jeśli niepisana definicja lajka uległa na przestrzeni dziesięciu lat funkcjonowania Facebooka zmianie albo nawet nie musiała niczemu ulegać, bo od początku było jej pisane rozciąganie się, zwiększanie objętości
i przyjmowanie pod swojego kciuka coraz większych połaci informacji. Nawet, jeśli zalajkować na Facebooku jakąkolwiek tragiczną informację nie oznacza aprobować jej w literalnym sensie, podpisywać się obiema rękami i głaskać po głowie. Nic nie poradzę - i wcale nie chcę poradzić - na to, że dla mnie "lubić" to tylko tyle i aż tyle, co "lubić", czyli najogólniej rzecz ujmując - żywić do czegoś pozytywne uczucia. I tak, jak obdzielam swoją wirtualną sympatią i uśmiechem świeżo urodzone dziecko znajomych, tak nie jestem w stanie tym samym kciukiem polubić katastrofy, tragedii, wypadku ani śmierci. Jeśli któreś z nich gdzieś tam mnie drapie czy dotyka bardziej niż bym się tego spodziewała i chcę się zjednoczyć na forum Facebooka w bólu, żalu albo jeszcze inaczej, okazując swoją empatię, mogę przecież napisać trzy albo trzydzieści trzy słowa w polu komentarza.

Ale polubić nie mogę i nie polubię tego, że inni to lubią. Może jakaś dziwna jestem, a może właśnie nie. I możesz to lubić albo nie.

(Możesz też skomentować.)





 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff