Fot. http://www.freeinternetpictures.com/ |
Kolejny pierwszy doczekał się swojego miejsca w kalendarzu. I to nie byle jaki pierwszy, bo grudniowy
i od długiego albo jeszcze dłuższego czasu wyczekiwany. Ubrany już jak co roku
w celofan sklepowej komercjady, z roku na rok coraz bardziej obfitej,
podśpiewujący pod nosem All I
Want For Christmas Is You i pachnący
pierwszymi świerkowymi gałązkami na straganach wokół supermarketów. Odczuwany
większym niż zazwyczaj ściskiem
w okolicach galerii handlowych, o ich
parkingach nie wspominając, bo niedługo dostać się tam będzie można jedynie po
zdobyciu VIP-owskich biletów na samochodową audiencję. Im dalej w grudzień, tym
ciaśniej
i nie chce być inaczej.
I choć cały ten grudzień wygląda podobnie
od stóp swojego początku aż do świątecznych głów w większości miejsc na
świecie, dla mnie tegoroczny
pierwszy jest jednak wyjątkowy.
HELLO, DECEMBER
Pierwszym punktem na liście wyjątkowości
tegorocznego grudnia miał być ten poniższy. Nie jest. Okazuje się, że nie
jestem w stanie przełykać tego ostatniego miesiąca w roku bez każdorazowego popicia
myślą o tym, że po raz pierwszy spędzam go na niepolskiej ziemi, gdzie jego
inność smaga mnie po policzku bardziej niż pierwszy mróz, może dlatego, że do
mrozu, jeśli w ogóle, chyba tu jeszcze daleko. Zamiast pierwszego śniegu, po
raz kolejny widzę rano słońce i krajobraz wokół w ogóle prawie wczesnojesienny.
Jako człowiek ładowany bateriami słonecznymi, absolutnie się nie buntuję,
zakładam lżejszy niż zazwyczaj o tej porze roku płaszcz i z pogodą ducha
przyjmuję ten klimatyczny stan rzeczy. Co nie zmienia faktu, że na tle
brązowo-zielono-żółtego otoczenia, migoczące światełka Christmas Market w
Birmingham - podobno największego zewnętrznego świątecznego targu w Wielkiej
Brytanii (złożonego z ponad 180 drewnianych stoisk) -
obwieszczające wielkimi literami, że Christmas
is coming wyglądają co najmniej dziwnie. Codziennie po pracy przechodzę
między kolorowymi straganami nęcącymi z jednej strony zapachem świeżo mielonej
kawy a z drugiej smakowicie prężącymi się słoiczkami najróżniejszych owocowych
i warzywnych chutneys. Omamiona feerią barw,
plątaniną zapachu grzanego wina
i widoku największych spotkanych
dotychczas kufli piwa (jak z tego pić w ogóle???), potrzebuję chwili, żeby się
otrząsnąć. Przed dalszą drogą do domu i tak w ogóle też. Jest grudzień.
Grudzień po angielsku.
WSZYSTKO NA CZAS
Tegoroczny pierwszy grudnia jest
pierwszym, gdy nie obudziłam się z ręką w przysłowiowym nocniku i z kupą
niedopiętych spraw przedświątecznych. Bo grudzień - chcąc nie chcąc, ale jednak
zdecydowanie bardziej chcąc - pachnie głównie perspektywą świąt. Jak nigdy
przedtem o tej porze roku (grudnia), z excelowego dokumentu przemawia do mnie
skrupulatnie przygotowana lista gwiazdkowych podarków dla najbliższych. Co
prawda większość z nich zakupiona zostanie za rodzime PLN-y zamiast dostojnych
GBP-ów, żeby nie nadszarpywać zaufania i tak bardzo już wyrozumiałych pojemnych
waliz, które i bez prezentów będą musiały pomieścić wystarczająco dużo mojego aktualnego świata. Oprócz
tego, wiem dokładnie z kim w okołoświątecznym czasie się spotkam (przyjazdy do
Polski w kontekście spotkań towarzyskich to zaawansowana logistyka) i którego
dnia,
a nawet - o której godzinie - będę się robić na bóstwo, oddając w troskliwe ręce w
zaprzyjaźnionym salonie piękności. Jakkolwiek prozaicznie to nie brzmi, jest to
mój mały sukces, bo zazwyczaj daty umówionych wizyt zmieniałam minimum
trzykrotnie. Tak więc, droga kolejna części grudnia, możesz śmiało przybywać.
DRIVING HOME FOR CHRISTMAS
Tym, co z emocjonalnego punktu widzenia
najbardziej wyróżnia tegoroczny pierwszy od wszystkich poprzednich jest oczywiście to, że
zaczynam od dzisiaj odliczać dni nie tylko do świąt, ale do świąt spędzonych w
domu. Domu, który nie jest - tak, jak zawsze był - na wyciągnięcie ręki i krzesła
zza wigilijnego stołu, tylko trzeba do niego dojechać z innego miejsca na
ziemi. Może nie z drugiego końca świata, ale jednak trzeba. I właśnie dlatego,
gdy w tym roku Chris Rea będzie śpiewał mi do ucha Driving Home For Christmas, lecąc do mojej Warszawy będę śpiewała razem z nim, mimo że tak bardzo nie umiem śpiewać. Nie mogę się
już doczekać tej naszej Christmas song na dwa głosy. Na gimnastykę strun głosowych zostało TYLKO 17 DNI!
I tak, jak lubię grudzień w każdej odsłonie, w tym roku lubię go i czuję jeszcze inaczej. Od pierwszej chwili
i od pierwszego.
Piątka! To i moje pierwsze święta w Anglii. Jak miło poczytać przemyślenia kogoś, kto jest w podobnej sytuacji. Ja przeprowadziłam się w sumie do Anglii dlatego, że studiuję na tutejszym uniwersytecie i nie mogę, nie mogę się doczekać tych świąt tutaj, a obecna atmosfera napawa mnie radością i wzmaga niecierpliwość. Inaczej niż zwykle. Właśnie: po prostu inaczej.
OdpowiedzUsuńMimo że ja Świąt w UK nie spędzam (stąd całe to moje Driving Home For Xmas właśnie), przeżywam tu jednak większą część grudnia. Grudniowe high five i cudownych Świąt na angielskiej ziemi już dzisiaj!
UsuńTo już będzie mój 17 pierwszy grudnia na wyspach, ale lubie tę atmosferę świąteczną i ten zgiełk, choć zakupów to już nie trawię. Bardzo fajnie mi się czytało, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję za ciepłe słowo prawie zimową porą :-). Przy Tobie - weterance, czuję się jeszcze większą nowicjuszką! Niech Twój 17-y angielski czas grudniowy upływa jak najbardziej magicznie. Pozdrawiam!
Usuń