21 marca 2016


Są takie dni, gdy czuję się za mało rozważna i aż nadto romantyczna, a przy okazji miałka, bezbarwna i wystraszona. 

Dzisiaj nie jest jednym z tych dni. Gdyby było, okopałabym się w swoje głębokie poczucie niedoskonałości, oczekując, że ktoś mnie z niego wyciągnie na wędce ciepłych słów i głaskania po głowie albo przynajmniej - racjonalnych argumentów. Mnie, niezdolną do samodzielnego zakończenia tego stanu i spojrzenia na siebie z boku, przy czym to ostatnie jest niezbędne choćby do popełnienia wpisu. Coż. Czasami - rzadko wręcz, ale jednak - lubię się nad sobą poużalać i ze sobą popieścić. Chyba tego po prostu potrzebuję dla zachowania wewnętrznej równowagi i przypomnienia sobie po raz kolejny, że granica między dobrze a źle bywa bardzo cienka.

Wspomniane rzadkie dni wypełnione są zbyt częstymi myślami o tym, co powinnam. Powinnam częściej pisać. Powinnam przestać stresować się błahostkami. Powinnam jeść więcej dyni, bo jest znakomitym źródłem witaminy B. Powinnam umieć opowiedzieć przynajmniej jeden dowcip w towarzystwie, to przecież nie jest żadne tall order. Powinnam bardziej uważać, wyjmując rzeczy z piekarnika, bo niedługo moje dłonie umaszczeniem będą przypominały zebrę...

A ja przecież nie lubię życia zapisanego w formacie powinności. Jest narzucające i ograniczające, odwołujące się do jednego słusznego tego, co właściwe. Wystarczająco nieobrze jest już, gdy zasypujemy powinnościami samych siebie, jeszcze gorzej, gdy ubieramy w nie innych. A robimy to często. Nie pamiętam już, ile razy musiałam ugryźć się w język w trakcie wykonania sama ze sobą ćwiczenia typu "spędzę sobotnie popołudnie, nie wypowiadając ani jednego (nie) powinnam/powinienneś/powinna...". W każdy razie, język bolał przeokropnie. 

W dobre dni, takie, jak dzisiaj i - szczęśliwie - jak większość moich dni w ogóle, nie zatruwam się spisywaniem swoich życiowych powinności na kartce moich słabości. Wiem albo czuję, co jest dla mnie dobre, sprawiając, że mózg się rozrasta a serce rośnie i analogicznie - staram się nie wkładać ręki między drzwi a framugę.

W dobre dni, takie, jak dzisiaj, robię wszystko, żeby zabezpieczyć się przed gorszym czasem, który może nadejść znienacka. Spisuję swoje zwykłe myśli, które w słabszych chwilach są na wagę złota i wyszukuję myśli innych, mądrzejszych ode mnie, które są złote ponadczasowo.

Dochodzę do wniosku, że w życiu istnieje tylko jedna powinnność. Ta, o której pisał Gabriel Garcia Marquez w Miłości w czasach zarazy - "Ludzie, których kochamy, powinni umierać razem ze swoimi rzeczami". Amen.

Powinnam więcej pisać. 

25 lutego 2016



W niedawnym wpisie podzieliłam się swoją refleksją na temat tego, że to UK kształtuje mnie zawodowo, mimo wspaniałych początków i kilkuletniego bezcennego doświadczenia zebranego w Polsce. Pod tekstem pojawił się następujący komentarz:


Byłabyś gotowa podzielić się Twoją historią? Czym się zajmujesz i co Cię skusiło do tego, aby szukać wyzwania? Jak one wyglądały i czy skoki, które dzięki nim pokonałaś, spowodowaly, że wylądowałaś w kompletnie innym miejscu, czy dzięki nim zrobiłaś wielkie kroki do przodu? Pytam, bo sama akurat jakoś stoję w miejscu...

Dzielę się zatem.

Nie wiem, jak to się stało, że wpis nawiązujący do mojego życia zawodowego pojawia się na blogu dopiero teraz. Praca, łącznie z czynnościami towarzyszącymi, pochłania przecież średnio ponad jedną trzecią naszej doby. Ba! W moim konkretnym przypadku - przypadku osoby miłującej ranne wstawanie i życie wczesną porą dnia - pochłania jednocześnie to, co we mnie najlepsze: najbardziej pozytywne nastawienie, nawiększą produktywność i najlepszy wygląd przed lustrem. (Do okolic lunch'u nie mam ze wspomnianymi najmniejszego problemu, później muszę się jednak mocno napracować, żeby utrzymać odpowiedni poziom życiowej energii do końca dnia; makijaż popołudniową porą dawno spisałam na straty - niezależnie od włożonych wysiłków, porannej świeżości nic mu nie przywróci, worki pod oczami zaczynają przypominać Rów Mariański, a nawet dwa rowy, a ja jedynie tracę porcję korektora i konturówki). Idąc dalej: pracowe sukcesy dodają skrzydeł, porażki i niepowodzenia je podcinają. Znajomi z pracy potrafią przekształcić się w dobrych przyjaciół albo zatruwać swoim jadem naszą kolację nawet na odległość. Nie da się ukryć (nikt zresztą nie próbuje tego robić), że praca stanowi ważną część naszego życia. Nie najważniejszą, ale bardzo istotną.

Zaraz po zbindowaniu magisterki, postanowiłam, że owa bardzo istotna część mojego życia związana będzie z reklamą i marketingiem. To właśnie moment, w którym otworzyły się niebiosa, zsyłając na mnie impuls, przeczucie i intuicję, jako że skończyłam studia na kierunku Stosunki Międzynarodowe, które z moim przyszłym zatrudnieniem nie miały mieć nic wspólnego. No dobrze, jedno miały. Stosunek, a dokładnie - stosunek pracy. 

Dzięki wspomnianemu przebłyskowi, w wieku niespełna dwudziestu czterech lat zaczęłam pracować w domu mediowym, a następnie - w jednej z dwóch głównych komercyjnych stacji telewizyjnych w Polsce (tej, która powstała jako pierwsza). W obu miejscach zajmowałam się reklamą w jej niestadardowej formie, jaką jest szeroko rozumiany product placement. Bywało ciężko, bywało stresująco, bywało, że nie spałam po nocach, bo nagranie serialowej sceny, nad którą czuwałam przesuwało się z godziny dwudziestej na pierwszą nad ranem, bywało, że bolała mnie głowa po branżowej imprezie mediowej, a musiałam akurat skleić trzecią wersję prezentacji na wczoraj. Bywało różnie, ale BYŁO niezmiennie ciekawie, intensywnie i ekscytująco. Rozwijałam się i uczyłam, co pozwalało mi cieszyć się z fajnej pracy i planować pięcie w górę po szczeblach górnolotnie brzmiącej kariery.

I nagle, w tym superfajnym momencie mojego życia, kiedy było mi tak dobrze zawodowo (i tak w ogóle też było mi dobrze, bardzo nawet), mój życiowy współlokator dostał nową pracę - na dodatek TĘ WYMARZONĄ. I pewnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że praca ta ulokowała się w Wielkiej Brytanii. Miejscu, które niezaprzeczalnie znajduje się na mapie Europy, ale w żadnym razie nie znajdowało się na mapie moich życiowych planów. Mieszanka uczuć, które towarzyszyły mi na etapie oswajania się z tą informacją i podejmowaniem decyzji, kiedy i ja znajdę się na angielskiej ziemi, była bardzo intensywna (pozostańmy przy eufemizmach). Radość z sukcesu partnera przesłaniały stres i perspektywa zostawienia wszystkiego, co zdołałam zbudować sobie w kraju. Na domiar "złego" (które dzisiaj traktuję jako dobre), wcale nie wyjeżdżaliśmy do Londynu, który z mojej zawodowej perspektywy byłby pierwszym miejscem do znalezienia pracy w branży. Czarno na białym, to wyzwanie znalazło zatem mnie, a nie odwrotnie.

Ciepłe angielskie lato 2014 roku. Pierwszych kilka miesięcy spędzonych w Wielkiej Brytanii, w drugim największym ośrodku metropolitarnym kraju było - z perspektywy czysto zawodowej - małym koszmarem, poczuciem, że stoję (a raczej - siedzę) w miejscu i przestaję być partnerem do rozmowy. Po tym, gdy nie przyjęłam pierwszej złożonej mi propozycji pracy (kaman - dostałam ją po dwóch tygodniach poszukiwań, stwierdziłam więc, że na pewno pojawią się inne, być może ciekawsze, opcje), przez kolejnych kikanaście tygodni siedziałam w domu, co rano odpalając laptopa i zasypując świat swoimi CV i listami motywacyjnymi oraz stresując się do nieprzytomności rozmowami rekrutacyjnymi. Powodów takiego stanu rzeczy było kilka, w tym dwa nadrzędne. Po pierwsze (i wspomniane wcześniej) - blichtr i fanfary związane z większością posad marketingowych osadzone były w Londynie, do którego codzienne dojazdy i powroty nie wchodziły w grę. Po drugie, zjeżdżając do UK w maju, za pracą przyszło mi się rozglądać w okresie letnim, który jest fajnym czasem do łapania brązu na skórze i do porywów serca, ale już niekoniecznie strategicznym do poszukiwania nowej posady. Szczęśliwie byłam w tej komfortowej sytuacji, że nie mając finansowego noża na gardle, mogłam w spokoju (przynajmniej pozornym) szukać pracy w dotychczasowej branży reklama/marketing tak długo, jak długo nie groziłoby mi to postradaniem zmysłów. Bo, i muszę to wyraźnie zaznaczyć, nie dopuszczałam choćby cienia możliwości zmiany swojej ścieżki kariery. Wiedziałam jedno - miała być kontynuacją i rozszerzeniem tego, czym zajmowałam się wcześniej. (Swoją drogą, w pogoni za tą kontynuacją, wylądowałam kiedyś nawet na rozmowie rekrutacyjnej w dziale sprzedaży i marketingu... Krajowego Związku Rolników).

W moim upartym szaleństwie (znowu ta intuicja!) - mimo że przypłaconym kilkoma emocjonalnymi i motywacyjnymi dołkami -  musiała być jakaś metoda, bo jesienią, po kilku ciagnących się w nieskończoność miesiącach poszukiwań, znalazłam zatrudnienie w wydawnictwie w Birmingham. Miałam zajmować się przede wszystkim sprzedażą powierzchni reklamowej w czasopismach oraz rozwojem marki na rynkach zagranicznych. Po pewnym czasie pracodawca przystał również na moją propozycję pełnienia dodatkowej roli w ramach organizacji - stworzenia własnej rubryki w wybranych tutułach. W ten sposób, do codziennej pracowej rutyny udało mi się przemycić odrobinę swojej pasji - ubierania życia w słowo pisane. Nauczyło mnie to jednej bardzo ważnej rzeczy - tego, że "chcieć to móc" nie jest wyświechtanym frazesem. To, co w naszej głowie wydaje się być czymś zbyt dużym i śmiałym do realizacji (rok wcześniej nie pomyślałabym, że podpiszę się swoim nazwiskiem pod kilkoma artykułami w angielskich czasopismach), często tylko czeka na powołanie do życia. Jeśli nie zrobisz tego Ty, niewykluczone, że zrobi to ktoś inny. Nie chcę się wymądrzać, ale wydaje mi się, że warto przynajmniej spróbować.

W tym miesiącu zakończyłam pracę we wspomnianym wydawnictwie. Odeszłam z niego z poczuciem, że zrobiłam tam wszystko, co - w określonych warunkach - było dla mnie możliwe do zrobienia i osiągnięcia. Zdecydowałam się na zmianę, ponieważ na zawodowym horyzoncie pojawiło się ciekawe wyzwanie w agencji marketingowej i tym razem to bardziej nowa praca znalazła mnie niż ja pracę. Moją rolą było jedynie (i aż) podjęcie decyzji. Podjęłam ją. Żeby wyjść ze swojej ciepłej i przytulnej strefy komfortu, w której zbyt łatwo można się okopać. Żeby dalej się rozwijać. Żeby móc kupować sobie jeszcze więcej perfum i torebek.

Nie podjęłam tej decyzji dlatego, żeby nie stać w miejscu. Bo z doświadczenia wiem, że czasami, żeby ruszyć z miejsca, trzeba chwilę w nim postać. 

PS
A tak na marginesie, bloga założyłam prawie półtora roku temu, właśnie w okresie poszukiwań swojej pierwszej pracy w Wielkiej Brytanii. Jak widać, stanie w miejscu może mieć bardzo ciekawe efekty uboczne. :-)


15 lutego 2016

Saatchi Gallery
Fot. Ania (MissPlayground)
Po ostatniej wizycie w Londynie i znakomitym spotkaniu z dziewczynami z Miss Playground The Owner & Co, postanowiłam ruszyć z cyklem wpisów londyńskich. Kto śledził moje poprzednie posty albo odwiedza profil bloga na Facebooku, wie, że sama w Londynie nie mieszkam i wcale nie zamierzam się tam przeprowadzać, o czym wspominałam między innymi tutaj. Nie przeszkadza mi to jednak doceniać pewnych niezaprzeczalnych walorów tego miasta, które wchodzą w moją skórę niezależnego obserwatora przy każdej wizycie w stolicy, zostając ze mną na długo. Są we mnie również teraz, przez co wpis powstaje właśnie na londyńskim haju, w którego szczytowym momencie stwierdziłam nawet, że będę odwiedzać Londyn raz w miesiącu. Sprostowanie wciąż jeszcze nietrzeźwego, ale powoli dochodzącego do siebie umysłu, nakazuje mi zobowiązać się przed sobą do (jedynie? aż?) jednej wizyty na dziesięć tygodni. Deal? Deal.

A teraz o tych ludziach.

Dziewczyny w Hyde Parku
Ludzie w Londynie są i jest ich całkiem sporo, bo ponad 8,5 miliona. Niektórzy zostaną, część wyjedzie, w ich miejsce pojawią się nowi. Londyn tym różni się od ludzi, że zostanie z nimi wszystkimi, co do jednego, na zawsze. 

Wiem, co mówię, bo ponad dziesięć lat temu sama biłam się z myślami, czy zostać tam na pastwę losu/dla szansy (niepotrzebne skreślić) dzielenia podłogi i resztki pint'a z kilkoma innymi przyszłymi studentami. Wyjechałam, wracając do Polski, żeby być dzisiaj tutaj, gdzie jestem i - obiektywnie - w bardzo fajnym miejscu swojego życia. W Londynie bywam, żeby na wieczór wrócić na swoje włości po godzinie i dziesięciu minutach spędzonych w pociągu - nie żałuję takiego układu ani pięćdziesięciu funtów na bilet.

Wspomniałam, że Londyn wchodzi w skórę. Przepraszam, on nie wchodzi. On się wżera. Gwałtownie, intensywnie, bywa, że boleśnie (pamiętam taniec smętków we mnie, gdy żegnałam się tę dekadę temu z Greenwich i Canary Wharf, będącymi wtedy moją intensywną kilkumiesięczną codziennością). Niesamowite jest to, że się go nie zapomina, bez względu na to, kiedy byliśmy z nim blisko - czy rok, czy pięć lat temu.  Wysiadasz na tej Marylebone, Euston czy Victoria Station i wciąga Cię rzeka ludzi, gwar i - co chwilę - zadzieranie głowy do góry, bo wszystko jest takie piękne, że Instagrama nie starcza.

Kensington
Fot. Kassia (The Owner & Co.)
Masz wrażenie, że mógłbyś tu żyć, odżywiając się jedynie chlorofilem z tych licznych przepastnych parków i nadzieją na spotkanie Hugh Grant'a za rogiem, że wszystko Ci się tu uda, a jeśli nawet zrobisz coś głupiego, walniesz się po prostu w głowę jedną z tych pieknych, czerwonych i wiekowych cegieł, żeby zbudzić się nazajutrz nowym, mocniejszym sobą.


Hyde Park
Fot. Kasia (The Owner & Co.)
W Londynie fajne jest to, że nigdy nie czujesz się w nim jak miejski nowicjusz, bo nawet osoby mieszkające tam od dziesięciu lat wciąż odkrywają miejsca, w których jeszcze nie były i potrafią zgubić się z taką samą gracją, jak Ty. To miasto pełne niespodzianek, dla każdego i na każdym kroku.

W ludziach, których znam i którzy żyją w Londynie fajne jest natomiast to, że mówią o nim i o swoim życiu tam z błyskiem w oku. Miasto ewidentnie wyzwala w nich niesamowitą energię, która jest niezbędna do tego, żeby być - lepiej, bardziej i mocniej. Z drugiej strony, Londyn potrafi być równie spektakularnie zaborczy, pochłaniając większość wspomnianej energii na intensywną pracę na najwyższych obrotach (umówmy się,  Londyn jest drogi - szczególne pozdrowienia ślę tu cenom nieruchomości - i trzeba zarobić na życie w nim, szczególnie, jeśli mówimy o życiu na pewnym poziomie) oraz...same dojazdy do niej, które, jak pokazują badania, są dla Londyńczyków jedną z najbardziej stresujących rzeczy w życiu, często bardziej niż stres związany z samą pracą (!).

Znajomi mieszkający w Londynie, na pytanie dlaczego Londyn jest taki uzależniający, odpowiadają najczęściej: "Bo tutaj jest wszystko". Nie wiem, jak często korzystają ze "wszystkiego", ale rozumiem, że chodzi o samą świadomość tego, że gdy budzą się z kaprysem czegoś konkretnego z worka tego wszystkiego, ono tam jest, w najgorszym wypadku odległe o podróż kilkoma liniami metra albo kilkugodzinny spacer pod ramię z westchnieniami nad pięknem miasta.

W Londynie jest wszystko. Nawet ja będę tam przecież z powrotem najpóźniej za dziewięć tygodni, porzucając na chwilę swoje wszystko, które jest gdzie indziej.

Saatchi Gallery. Kontempluję jedno z dzieł instalacji Champagne Life
- Mequitta Ahuja, Rhyme Sequence: Jingle Jangle
Fot. Ania (MissPlayground)


6 lutego 2016

Fot. Miss Playground, http://www.missplayground.com/

Odnoszę wrażenie, że każdy bloger (blogerka) popełnił kiedyś - albo jest bliski popełnienia - koronny wpis ku zaspokojeniu ciekawości swoich czytelników. Jest to -naście tudzież -dziesiąt faktów "o nim", "z jego "życia", "zaskakujących" albo "nieznanych". Prowadząc bloga od prawie półtora roku, skończywszy niedawno dwadzieścia dziewięć lat i nie mogąc się jeszcze poszczycić tego pokroju wpisową wyżyną literacką, stwierdziłam, że dalej nie można tak żyć. Wszyscy mają Mambę - mam i ja. Do roboty. 

1. Nie pamiętam, jakie imię przyjęłam podczas bierzmowania. Wiem tylko, że była to albo Weronika, albo Wiktoria. Za każdym razem obiecuję sobie to sprawdzić w papierologii domu rodzinnego, ale temat okazuje się być tak nieistotny i "nic niewnoszący do mojej nieśmiertelnej duszy", cytując licealną polonistkę, że poddaję się walkowerem, przeglądając w zamian horoskopy w "Pani". Są plusy - w postaci jednej dwudziestej dziewiątej materiału do tego wpisu.

2. Nie tylko Segritta obgryzała paznokcie. Ja również. Konsekwentnie i z dokładnością godną szwajcarskiego zegarka, aż do szesnastego roku życia (nie pytajcie, kiedy zaczęłam). Uratowały mnie (pierwsze i ostatnie w życiu) tipsy, dzięki którym zaczęłam mieć paznokcie. Od tego czasu cieszę sie mocna płytką bez problemów (odpukać), a paznokcie nałogowo maluję, zmieniając lakier średnio dwa/trzy razy w tygodniu. 

3. Kompulsywnie kupuję książki, żeby następnie symultanicznie je czytać, najczęściej w układzie - jedna dla czystej przyjemności (powieść), druga dla przyjemności skażonej obowiązkiem samoksztalcenia (poradnik z dziedziny biznes/marketing/psychologia).

4. W wieku dziewięciu lat zostałam laureatką międzyszkolnego konkursu ortograficznego. 

5. W związku z powyższym, jednymi z moich ulubionych lektur wczesnego dzieciństwa były słowniki. Oprócz ortograficznego - również języka polskiego i wyrazów bliskoznacznych.

6. Przeklinam niezwykle rzadko, prawie wcale. Na tyle rzadko, że gdy pewnego wieczoru w ubiegłym roku, złamawszy w ręku plastikowy wieszak (to nie byle jaki powód przecież!), wyrwało mi się z ust słowo na "k...", mój chłopak nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.  A gdy już uwierzył - nie mógł się otrząsnąć. Od tego czasu większość wieszaków w szafie to oczywiście te drewniane.

7. Jako dziecko bardzo lubiłam szczepionki i zastrzyki. Rodzinną anegdotą jest historia z wakacji w Giżycku, podczas których zachorowałam na zapalenie płuc. Zamiast na zjeżdżalnię w jeziorze, codziennie przez dziesięć dni wdrapywałam się na przykryte białą płachtą lekarskie łóżko, pytając, czy zamiast pastylki mogłabym poprosić o kolejny zastrzyk. Do dzisiaj nie mam absolutnie nic przeciwko pobraniom krwi.

8. Mam na brodzie dwie blizny. Zabawne, że ogromnych rozmiarów kamień, po którym chodziłam w wieku lat sześciu z zamkniętymi oczami i - kilka lat później - huśtawka osadzona na zbyt twardej metalowej nodze, zostawiły po sobie dokładnie takie same ślady, w dokładnie tym samym miejscu. 

9. Mam bardzo dobrą pamięć wzrokową. Do twarzy, miejsc i wszystkiego innego, co podchodzi pod tą kategorię. 

10. Pozostając w temacie wzroku - jestem też posiadaczką dość imponującej krótkowzroczności w wymiarze -6,75 P i -7,00 L. I wierzcie mi na słowo - żadne ramki, od żadnego projektanta, nie kosztują tyle, ile maksymalnie pocienione szkła do okularów. Oprawki TH, CH czy DKNY to przy tym mały pikuś. 

11. Jestem bardzo emocjonalna. Potrafię rozpłakać się bez ostrzeżenia, ze smutku, radości albo tak po prostu, zaskakując nawet samą siebie i swoje pieczołowicie pomalowane oko. Nie znasz, człowieku, dnia ani godziny.

12. Nie uznaję i nie praktykuję spania w ciągu dnia, czyli drzemek. Zdarzyły mi się łącznie może pięć razy w życiu i za każdym razem oznaczały, że świat się kończył po gorączce poprzedniej nocy. Szczęśliwie, swoje najbardziej imprezowe  lata (a w zasadzie - miesiące) mam już za sobą i nie zamierzam do nich powracać. A kysz, przeklęte, drzemki!

13. Cierpię na autozdiagnozowaną nerwicę natręctw w klasycznym wydaniu. Potrafię zawrócić z biura (godzina drogi w jedną stronę), żeby sprawdzić, czy wyłączyłam żelazko/piekarnik/zamknęłam drzwi. Szczęśliwie nie zdarza mi się to nagminnie, ale gdy przypałęta się znajomy niepokój ducha, bynajmniej nie jest mi do śmiechu.

14. Prawo jazdy zrobiłam w wieku dwudziestu dwóch lat, zdając za piątym podejściem - przy czym pierwsze trzy razy oblałam na placu manewrowym, zapadając na chorobę drżącej nogi na sprzęgle. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że z powodu latającej stopy kilkukrotnie uwalę jazdę po łuku. A pomyśleć, że moją największą zmorą na terenie ośrodka miało być ruszenie pod górkę (śniło mi się po nocach).

15. Niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że to UK kształtuje mnie zawodowo, mimo wspaniałych początków i kilkuletniego bezcennego doświadczenia zebranego w Polsce. Bo to właśnie tutaj prawdziwie wyszłam po raz pierwszy (a następnie - drugi) ze swojej strefy komfortu, wysłałam więcej CV i listów motywacyjnych, odbyłam więcej rozmów kwalifikacyjnych i w ogóle przeżyłam dużo więcej stresu związanego z procesami rekrutacyjnymi. 

16. Moim ulubionym alkoholem jest czerwone wino, oczywiście w ilości niedoprowadzającej do drzemki następnego dnia.

17. Ulubionym czerwonym winem - francuskie Chateauneuf-du-Pape i chilijskie Casilliero del Diablo. 

18.  Nie jestem duszą towarzystwa i zdecydowanie zyskuję przy bliższym poznaniu; zdecydowanie wolę kameralne spotkania niż duże spędy.

19.  Z braku innych nałogów popadłam w uzależnienie od perfum, o czym szerzej pisałam kiedyś TUTAJ. W skrócie, miesiąc bez nowej flaszki to mesiąc stracony. Od niedawna, oprócz "tradycyjnych" zapachów, uraczam się również orientalnymi bezalkoholowymi olejkami o oryginalnych aromatach, których trwałość na skórze jest po prostu niebywała. 

20. Łatwo przywiązuję się do nowych rzeczy i miejsc, i mam ściśnięte serce, gdy muszę się z nimi rozstać. Uroniłam łezkę m.in. gdy zostawiałam w Warszawie swój samochód. Szczęśliwie jest w dobrych rękach i za każdym razem, gdy przyjeżdżam do Polski, odwdzięcza mi się zapachem, który znam na pamięć i który w ogóle się nie zmienił, odkąd po raz pierwszy do niego wsiadłam.

21. Codziennie (od około dwóch lat) zjadam pół stołowej łyżki zmielonej kurkumy zmieszanej z odrobiną czarnego pieprzu i oliwą z oliwek; rzecz dzieje się najczęściej w godzinach wieczornych. Kurkuma posiada niesamowite wręcz właściwości antynowotworowe. 

22. Uwielbiam słowo "inspirujący" i wszystko, co jest inspirujące. Ludzi, książki, prezentacje - wszystko, co stymuluje, napędza i motywuje, a przy okazji pozwala zapisywać gdzie popadnie złote myśli - czyjeś i własne, przypadkowe.

23. Mimo że nie mam ulubionego koloru, posiadam ulubiony kolor szminki, ba - w ogóle ulubioną szminkę, bez której nie wyobrażam sobie życia. Jest nią czerwona pomadka Rouge Dior 999.

24. Nie suszę włosów, co ściśle wiąże się z tym, że ich nie układam. No, może poza wyjątkiem dużych imprez towarzyskich/rodzinnych kilka razy do roku.

25. Wyhodowałam w sobie totalną alergię na plotki w pracy. Nie znoszę szeptania, dywagacji i chichotów za plecami. Z doświadczenia wiem też, że najwięksi plotkarze są zazwyczaj największymi narzekaczami i osobami, którym brak odwagi, żeby zrobić ze swoim życiem (przynajmniej tym zawodowym) coś bardziej pożytecznego niż spędzać je przy mikrofalówce komentując to i owo, nie wspominając o tamtym.

26.  Bywam nieoryginalna - moje ulubione lody to Haagen Dazs  o smaku Strawberry Cheescake.

27. Boję się burzy, os i niedźwiedzi (kolejność przypadkowa). Panicznie. 

28. Gdy jestem sama w domu, zazwyczaj przebywam w kompletnej ciszy. Zero muzyki, filmu w tle (no chyba, że oglądam film), czegokolwiek. Lubię bezgłos i czas sam na sam ze sobą z własnymi myślami; chyba nigdy mi się to nie znudzi. 

29. Pierwszą rzeczą, którą robię po wstaniu z łóżka w sobotę jest sprzątanie łazienki. Tak, jeszcze przed śniadaniem. Wierzę, że wypucowany sedes, lśniące kafelki i niezakurzone wieczka równo poukładanych kosmetyków pomogą mi stawić czoło chaosowi neobliczalnego świata.

No i jak - zaskoczyłam Was czymś? 

23 stycznia 2016



Czasami - czasami wręcz często - bywa źle. Ale to ani wczoraj, ani dzisiaj.

W przeciągu ostatnich dwóch dni przekonałam się o tym, jak bardzo może być dobrze. I nie mogę sobie wyobrazić piękniejszego czasu niż piątkowy wieczór - styczniowy wieczór nowego roku, gdy plany i marzenia sadzi się łatwiej niż rzeżuchę na oknie - na powolne trawienie takiej ilości piękna, jaką dane mi było przyswoić w minionych czterdziestu ośmiu godzinach. 

Jest tak pięknie, że niektóre zdania nie chcą być krótkie, wbrew mędrca szkiełku i oku. 

Jest tak pięknie, że mam ochotę pić tego szampana, czując w sobie jedynie ostatchnie tchnienie tego drobnego śniadania, zjedzonego na ten porannie ściśnięty żołądek, po tych jedynych kilku godzinach snu. (I wiem przy tym, że moje mocno nierozważne a nazbyt romantyczne zachowanie nie doprowadzi do katastrofy o poranku; karmiona kaloriami emocji i stanu euforii po prostu to wiem i już.)

Jest tak pieknie, że łamiąc swoje życiowe credo, odpalam Bloggera po godzinie dwudziestej trzeciej i bez migotania przedsionków przyjmuję na klatę bijące po oczach fakty - ostatni wpis zamieściłam tu ponad półtora miesiąca temu. Siedem tygodni to szmat czasu i jeszcze więcej zakupionych szmat; c'est la vie.

Jest tak pieknie, że po raz pierwszy nie mam wyrzutów sumienia, nie widząc do tej pory "Wielkiego piękna".

Jest tak pieknie, że twój własny rodziciel nie znika zza Skype'owego ekranu w wyrazie chłopięcego buntu, gdy dowiaduje się, że twoja rodzicielka jednak tę zupełnie-jak-nową-kuchnię zmienić chce i jest w tym bardzo nieugięta. Nie znika nawet wtedy, gdy zdaje sobie sprawę z tego, że w jego wychuchanym samochodzie rozgości się za jakiś czas pies. I to nie byle jaki pies, bo pies na dystansie tysiąca pięciuset kilometrów. 

Jest tak pięknie, że do głowy przychodzą aż brzydkie myśli pokroju tych, czy przypadkiem nie urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, ogrzewającą swoim ciepłem ich wszystkich i to wszystko.

PS

"Dług" to nie tylko tytuł fimu Krzysztofa Krazuzego. Nigdy, ale zwłaszcza nie wtedy, gdy jest tak pięknie. 


 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff