15 lutego 2016

Ludzie w Londynie czy Londyn w ludziach? (Cykl londyński, vol. 1)

2 komentarze:
 
Saatchi Gallery
Fot. Ania (MissPlayground)
Po ostatniej wizycie w Londynie i znakomitym spotkaniu z dziewczynami z Miss Playground The Owner & Co, postanowiłam ruszyć z cyklem wpisów londyńskich. Kto śledził moje poprzednie posty albo odwiedza profil bloga na Facebooku, wie, że sama w Londynie nie mieszkam i wcale nie zamierzam się tam przeprowadzać, o czym wspominałam między innymi tutaj. Nie przeszkadza mi to jednak doceniać pewnych niezaprzeczalnych walorów tego miasta, które wchodzą w moją skórę niezależnego obserwatora przy każdej wizycie w stolicy, zostając ze mną na długo. Są we mnie również teraz, przez co wpis powstaje właśnie na londyńskim haju, w którego szczytowym momencie stwierdziłam nawet, że będę odwiedzać Londyn raz w miesiącu. Sprostowanie wciąż jeszcze nietrzeźwego, ale powoli dochodzącego do siebie umysłu, nakazuje mi zobowiązać się przed sobą do (jedynie? aż?) jednej wizyty na dziesięć tygodni. Deal? Deal.

A teraz o tych ludziach.

Dziewczyny w Hyde Parku
Ludzie w Londynie są i jest ich całkiem sporo, bo ponad 8,5 miliona. Niektórzy zostaną, część wyjedzie, w ich miejsce pojawią się nowi. Londyn tym różni się od ludzi, że zostanie z nimi wszystkimi, co do jednego, na zawsze. 

Wiem, co mówię, bo ponad dziesięć lat temu sama biłam się z myślami, czy zostać tam na pastwę losu/dla szansy (niepotrzebne skreślić) dzielenia podłogi i resztki pint'a z kilkoma innymi przyszłymi studentami. Wyjechałam, wracając do Polski, żeby być dzisiaj tutaj, gdzie jestem i - obiektywnie - w bardzo fajnym miejscu swojego życia. W Londynie bywam, żeby na wieczór wrócić na swoje włości po godzinie i dziesięciu minutach spędzonych w pociągu - nie żałuję takiego układu ani pięćdziesięciu funtów na bilet.

Wspomniałam, że Londyn wchodzi w skórę. Przepraszam, on nie wchodzi. On się wżera. Gwałtownie, intensywnie, bywa, że boleśnie (pamiętam taniec smętków we mnie, gdy żegnałam się tę dekadę temu z Greenwich i Canary Wharf, będącymi wtedy moją intensywną kilkumiesięczną codziennością). Niesamowite jest to, że się go nie zapomina, bez względu na to, kiedy byliśmy z nim blisko - czy rok, czy pięć lat temu.  Wysiadasz na tej Marylebone, Euston czy Victoria Station i wciąga Cię rzeka ludzi, gwar i - co chwilę - zadzieranie głowy do góry, bo wszystko jest takie piękne, że Instagrama nie starcza.

Kensington
Fot. Kassia (The Owner & Co.)
Masz wrażenie, że mógłbyś tu żyć, odżywiając się jedynie chlorofilem z tych licznych przepastnych parków i nadzieją na spotkanie Hugh Grant'a za rogiem, że wszystko Ci się tu uda, a jeśli nawet zrobisz coś głupiego, walniesz się po prostu w głowę jedną z tych pieknych, czerwonych i wiekowych cegieł, żeby zbudzić się nazajutrz nowym, mocniejszym sobą.


Hyde Park
Fot. Kasia (The Owner & Co.)
W Londynie fajne jest to, że nigdy nie czujesz się w nim jak miejski nowicjusz, bo nawet osoby mieszkające tam od dziesięciu lat wciąż odkrywają miejsca, w których jeszcze nie były i potrafią zgubić się z taką samą gracją, jak Ty. To miasto pełne niespodzianek, dla każdego i na każdym kroku.

W ludziach, których znam i którzy żyją w Londynie fajne jest natomiast to, że mówią o nim i o swoim życiu tam z błyskiem w oku. Miasto ewidentnie wyzwala w nich niesamowitą energię, która jest niezbędna do tego, żeby być - lepiej, bardziej i mocniej. Z drugiej strony, Londyn potrafi być równie spektakularnie zaborczy, pochłaniając większość wspomnianej energii na intensywną pracę na najwyższych obrotach (umówmy się,  Londyn jest drogi - szczególne pozdrowienia ślę tu cenom nieruchomości - i trzeba zarobić na życie w nim, szczególnie, jeśli mówimy o życiu na pewnym poziomie) oraz...same dojazdy do niej, które, jak pokazują badania, są dla Londyńczyków jedną z najbardziej stresujących rzeczy w życiu, często bardziej niż stres związany z samą pracą (!).

Znajomi mieszkający w Londynie, na pytanie dlaczego Londyn jest taki uzależniający, odpowiadają najczęściej: "Bo tutaj jest wszystko". Nie wiem, jak często korzystają ze "wszystkiego", ale rozumiem, że chodzi o samą świadomość tego, że gdy budzą się z kaprysem czegoś konkretnego z worka tego wszystkiego, ono tam jest, w najgorszym wypadku odległe o podróż kilkoma liniami metra albo kilkugodzinny spacer pod ramię z westchnieniami nad pięknem miasta.

W Londynie jest wszystko. Nawet ja będę tam przecież z powrotem najpóźniej za dziewięć tygodni, porzucając na chwilę swoje wszystko, które jest gdzie indziej.

Saatchi Gallery. Kontempluję jedno z dzieł instalacji Champagne Life
- Mequitta Ahuja, Rhyme Sequence: Jingle Jangle
Fot. Ania (MissPlayground)


2 komentarze:

  1. Myślę, że doskonale to ujęłaś, ten swoisty fenomen Londynu. I mnie wyżarł kawałek wnętrzności (how creepy is that?). Nie chcę tam na razie mieszkać (bo jednak ta pijawa zbyt mocno źre) ale wiem, że MUSZĘ wracać i nadal twierdzę, że jest to jedno z najlepszych- o ile nie najlepsze - miejsce na świecie [pewnie za dużo znaków przestankowych tu dałam ale ciii]. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cheescake, cieszę się, że mamy podobne odczucia. Daj znać, gdy będziesz (z powrotem) w Londynie - może akurat będzie tam powstawał kolejny z londyńskich wpisów. Pozdrawiam! :-)

      Usuń

 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff