W
rozkroku, czyli na dwa kraje.
***
1.
Walizka,
torebka, podręczny, (nie) zapomnieć, spakowany, kanapka z pastą z
avocado, a najlepiej dwie, oczywiście, że się zmieszczą, dobrze
mamo, na Okęcie przecież tylko dziesięć minut, machanie zawsze
prawą ręką (niby dlaczego miałabym machać lewą, będąc
praworęczna?).
2.
Odkąd
pamiętam, zawsze byłam silnie zżyta z rodzicami, bratem i swoim
domem rodzinnym. (W ogóle bardzo mocno się zżywam; zdarza się, że
również z rzeczami.) Wyprowadziłam się z miejsca, w którym
spędziłam całe swoje dzieciństwo, nastoletniość i wyczekiwaną
wczesną dorosłość - w jednym kompletnym kawałku, bez ani jednej
przeprowadzki i ani jednego Erasmusa po drodze - w wieku dwudziestu czterech
lat. To ani późno, ani wcześnie, ale chyba jednak później niż
wcześniej. Wyprowadziłam się do miejsca oddalonego spacerowym
krokiem o dziesięć minut od rodzinnego domu, w związku z czym
pozostanie w nim jedną nogą było integralną częścią mojej
wyprowadzki.
Dzisiaj
mieszkam tysiąc osiemset trzy kilometry od polskiego domu. Spacery do niego zmieniły się i oznaczają przejście do samochodu, a następnie - przebieranie nogami po lotnisku.
No właśnie, lotnisko.
Fragmenty życia pisane z hali odlotów są
często dramatami. Nieważne, czy w pięciu aktach, czy trwającymi
pięć minut, bo ich długość ma znaczenie zupełnie drugorzędne.
Oddalająca się postać i tak jest zawsze uczuciową miazgą,
skrywaną za ciemnymi okularami albo zbyt częstym odwracaniem głowy.
Jest podchodzącą do gardła tęsknotą, która - paradoksalnie -
właśnie w tej chwili jest najsilniejsza, chociaż z fizycznego
puktu widzenia rozłąki przecież nawet jeszcze nie ma.
3.
Nie
znoszę słowa "emigracja". Kojarzy mi się z czymś
nieodwracalnym i jednoznacznie smutnym. Przed oczami mam czarno-białe
fotografie z podręczników do historii. Dziewiętnasty wiek, Wielka
Emigracja. To była emigracja. To, że ja mieszkam poza
geograficznymi granicami Polski nie jest niczym nadzwyczajnym. Jest
wyborem, wypełnionym regularnymi Skype sesjami, wymianą maili i -
wbrew atmosferze wniesionej przez poprzednie paragrafy - ogromną
dawką szczęścia i radości (po przeżyciu dramatu rozgrywającego
się na deskach lotniska, oczywiście). I właśnie z tego powodu, na
przekór wszelkim definicjom i słownikom razem wziętymi, nie jestem
emigrantką i nie przebywam na emigracji. Dlatego, że się emigrantką nie czuję.
Bo emigracja zaczyna się i
kończy się w głowie.
4.
Uczenie
się nowych rzeczy o sobie samych jest fascynującym procesem.
Dzięki
temu, że przyszło mi mieszkać poza Polską, dowiedziałam się o
sobie na przykład tego, jak szybko asymiluję się z nowym
otoczeniem. Nie potrzebuję pokładów czasu wykorzystanego ani straconego, żeby znaleźć
miejsca, o których myślę "moje", na widok których robi
mi się cieplej i za którymi potrafię tęsknić.
Mimo że nie
jestem duszą towarzystwa, sukcesywnie poszerzam grono swoich
znajomych, a w zasadzie - ono poszerza się jakby samo z siebie, rośnie tak, jak wyrastać potrafi tylko ciasto na pizzę. I stawia przede mną kolejne postaci. Takie różne, takie barwne, takie piękne. Zawsze miałam szczęście do ludzi, ale teraz, budując od półtora roku swój świat od podstaw w nowym miejscu, widzę to dużo wyraźniej. Nie chciałabym zatracić tej ostrości.
Uczę się, że można być z siebie dumnym, że można o tym mówić i że nie ma w tym nic złego. Bo życie w kraju innym niż ojczysty i w języku innym niż pierwszy, które nie tylko udaje się ogarniać, ale które tak po prostu się udaje , może być powodem do dumy.
6.
Od kilku miesięcy czuję, że oswoiłam
już swoje aktualne miejsce na ziemi, a ono zaakceptowało mnie i tak sobie funkcjonujemy w tej naszej pięknej codziennej symbiozie, co jakiś czas dzieląc się jej najbardziej instagramowalnymi fragmentami ze światem.
Jadąc w przyszłym miesiącu do Polski, nie pojadę po raz kolejny do domu. Pojadę, po raz pierwszy, z domu do domu.
***
Rozkrok tylko początkowo jest niewygodny, a nawet - bolesny. Po znalezieniu odpowiedniej pozycji, można w nim z powodzeniem trwać, zamieniając dramat w piękną powieść.
Pięknie to napisałaś:-)
OdpowiedzUsuńDziękuję. :-)
OdpowiedzUsuń