25 lutego 2016

Intuicja, praca i ja, czyli rzecz o pewnym trójkącie.

4 komentarze:
 


W niedawnym wpisie podzieliłam się swoją refleksją na temat tego, że to UK kształtuje mnie zawodowo, mimo wspaniałych początków i kilkuletniego bezcennego doświadczenia zebranego w Polsce. Pod tekstem pojawił się następujący komentarz:


Byłabyś gotowa podzielić się Twoją historią? Czym się zajmujesz i co Cię skusiło do tego, aby szukać wyzwania? Jak one wyglądały i czy skoki, które dzięki nim pokonałaś, spowodowaly, że wylądowałaś w kompletnie innym miejscu, czy dzięki nim zrobiłaś wielkie kroki do przodu? Pytam, bo sama akurat jakoś stoję w miejscu...

Dzielę się zatem.

Nie wiem, jak to się stało, że wpis nawiązujący do mojego życia zawodowego pojawia się na blogu dopiero teraz. Praca, łącznie z czynnościami towarzyszącymi, pochłania przecież średnio ponad jedną trzecią naszej doby. Ba! W moim konkretnym przypadku - przypadku osoby miłującej ranne wstawanie i życie wczesną porą dnia - pochłania jednocześnie to, co we mnie najlepsze: najbardziej pozytywne nastawienie, nawiększą produktywność i najlepszy wygląd przed lustrem. (Do okolic lunch'u nie mam ze wspomnianymi najmniejszego problemu, później muszę się jednak mocno napracować, żeby utrzymać odpowiedni poziom życiowej energii do końca dnia; makijaż popołudniową porą dawno spisałam na straty - niezależnie od włożonych wysiłków, porannej świeżości nic mu nie przywróci, worki pod oczami zaczynają przypominać Rów Mariański, a nawet dwa rowy, a ja jedynie tracę porcję korektora i konturówki). Idąc dalej: pracowe sukcesy dodają skrzydeł, porażki i niepowodzenia je podcinają. Znajomi z pracy potrafią przekształcić się w dobrych przyjaciół albo zatruwać swoim jadem naszą kolację nawet na odległość. Nie da się ukryć (nikt zresztą nie próbuje tego robić), że praca stanowi ważną część naszego życia. Nie najważniejszą, ale bardzo istotną.

Zaraz po zbindowaniu magisterki, postanowiłam, że owa bardzo istotna część mojego życia związana będzie z reklamą i marketingiem. To właśnie moment, w którym otworzyły się niebiosa, zsyłając na mnie impuls, przeczucie i intuicję, jako że skończyłam studia na kierunku Stosunki Międzynarodowe, które z moim przyszłym zatrudnieniem nie miały mieć nic wspólnego. No dobrze, jedno miały. Stosunek, a dokładnie - stosunek pracy. 

Dzięki wspomnianemu przebłyskowi, w wieku niespełna dwudziestu czterech lat zaczęłam pracować w domu mediowym, a następnie - w jednej z dwóch głównych komercyjnych stacji telewizyjnych w Polsce (tej, która powstała jako pierwsza). W obu miejscach zajmowałam się reklamą w jej niestadardowej formie, jaką jest szeroko rozumiany product placement. Bywało ciężko, bywało stresująco, bywało, że nie spałam po nocach, bo nagranie serialowej sceny, nad którą czuwałam przesuwało się z godziny dwudziestej na pierwszą nad ranem, bywało, że bolała mnie głowa po branżowej imprezie mediowej, a musiałam akurat skleić trzecią wersję prezentacji na wczoraj. Bywało różnie, ale BYŁO niezmiennie ciekawie, intensywnie i ekscytująco. Rozwijałam się i uczyłam, co pozwalało mi cieszyć się z fajnej pracy i planować pięcie w górę po szczeblach górnolotnie brzmiącej kariery.

I nagle, w tym superfajnym momencie mojego życia, kiedy było mi tak dobrze zawodowo (i tak w ogóle też było mi dobrze, bardzo nawet), mój życiowy współlokator dostał nową pracę - na dodatek TĘ WYMARZONĄ. I pewnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że praca ta ulokowała się w Wielkiej Brytanii. Miejscu, które niezaprzeczalnie znajduje się na mapie Europy, ale w żadnym razie nie znajdowało się na mapie moich życiowych planów. Mieszanka uczuć, które towarzyszyły mi na etapie oswajania się z tą informacją i podejmowaniem decyzji, kiedy i ja znajdę się na angielskiej ziemi, była bardzo intensywna (pozostańmy przy eufemizmach). Radość z sukcesu partnera przesłaniały stres i perspektywa zostawienia wszystkiego, co zdołałam zbudować sobie w kraju. Na domiar "złego" (które dzisiaj traktuję jako dobre), wcale nie wyjeżdżaliśmy do Londynu, który z mojej zawodowej perspektywy byłby pierwszym miejscem do znalezienia pracy w branży. Czarno na białym, to wyzwanie znalazło zatem mnie, a nie odwrotnie.

Ciepłe angielskie lato 2014 roku. Pierwszych kilka miesięcy spędzonych w Wielkiej Brytanii, w drugim największym ośrodku metropolitarnym kraju było - z perspektywy czysto zawodowej - małym koszmarem, poczuciem, że stoję (a raczej - siedzę) w miejscu i przestaję być partnerem do rozmowy. Po tym, gdy nie przyjęłam pierwszej złożonej mi propozycji pracy (kaman - dostałam ją po dwóch tygodniach poszukiwań, stwierdziłam więc, że na pewno pojawią się inne, być może ciekawsze, opcje), przez kolejnych kikanaście tygodni siedziałam w domu, co rano odpalając laptopa i zasypując świat swoimi CV i listami motywacyjnymi oraz stresując się do nieprzytomności rozmowami rekrutacyjnymi. Powodów takiego stanu rzeczy było kilka, w tym dwa nadrzędne. Po pierwsze (i wspomniane wcześniej) - blichtr i fanfary związane z większością posad marketingowych osadzone były w Londynie, do którego codzienne dojazdy i powroty nie wchodziły w grę. Po drugie, zjeżdżając do UK w maju, za pracą przyszło mi się rozglądać w okresie letnim, który jest fajnym czasem do łapania brązu na skórze i do porywów serca, ale już niekoniecznie strategicznym do poszukiwania nowej posady. Szczęśliwie byłam w tej komfortowej sytuacji, że nie mając finansowego noża na gardle, mogłam w spokoju (przynajmniej pozornym) szukać pracy w dotychczasowej branży reklama/marketing tak długo, jak długo nie groziłoby mi to postradaniem zmysłów. Bo, i muszę to wyraźnie zaznaczyć, nie dopuszczałam choćby cienia możliwości zmiany swojej ścieżki kariery. Wiedziałam jedno - miała być kontynuacją i rozszerzeniem tego, czym zajmowałam się wcześniej. (Swoją drogą, w pogoni za tą kontynuacją, wylądowałam kiedyś nawet na rozmowie rekrutacyjnej w dziale sprzedaży i marketingu... Krajowego Związku Rolników).

W moim upartym szaleństwie (znowu ta intuicja!) - mimo że przypłaconym kilkoma emocjonalnymi i motywacyjnymi dołkami -  musiała być jakaś metoda, bo jesienią, po kilku ciagnących się w nieskończoność miesiącach poszukiwań, znalazłam zatrudnienie w wydawnictwie w Birmingham. Miałam zajmować się przede wszystkim sprzedażą powierzchni reklamowej w czasopismach oraz rozwojem marki na rynkach zagranicznych. Po pewnym czasie pracodawca przystał również na moją propozycję pełnienia dodatkowej roli w ramach organizacji - stworzenia własnej rubryki w wybranych tutułach. W ten sposób, do codziennej pracowej rutyny udało mi się przemycić odrobinę swojej pasji - ubierania życia w słowo pisane. Nauczyło mnie to jednej bardzo ważnej rzeczy - tego, że "chcieć to móc" nie jest wyświechtanym frazesem. To, co w naszej głowie wydaje się być czymś zbyt dużym i śmiałym do realizacji (rok wcześniej nie pomyślałabym, że podpiszę się swoim nazwiskiem pod kilkoma artykułami w angielskich czasopismach), często tylko czeka na powołanie do życia. Jeśli nie zrobisz tego Ty, niewykluczone, że zrobi to ktoś inny. Nie chcę się wymądrzać, ale wydaje mi się, że warto przynajmniej spróbować.

W tym miesiącu zakończyłam pracę we wspomnianym wydawnictwie. Odeszłam z niego z poczuciem, że zrobiłam tam wszystko, co - w określonych warunkach - było dla mnie możliwe do zrobienia i osiągnięcia. Zdecydowałam się na zmianę, ponieważ na zawodowym horyzoncie pojawiło się ciekawe wyzwanie w agencji marketingowej i tym razem to bardziej nowa praca znalazła mnie niż ja pracę. Moją rolą było jedynie (i aż) podjęcie decyzji. Podjęłam ją. Żeby wyjść ze swojej ciepłej i przytulnej strefy komfortu, w której zbyt łatwo można się okopać. Żeby dalej się rozwijać. Żeby móc kupować sobie jeszcze więcej perfum i torebek.

Nie podjęłam tej decyzji dlatego, żeby nie stać w miejscu. Bo z doświadczenia wiem, że czasami, żeby ruszyć z miejsca, trzeba chwilę w nim postać. 

PS
A tak na marginesie, bloga założyłam prawie półtora roku temu, właśnie w okresie poszukiwań swojej pierwszej pracy w Wielkiej Brytanii. Jak widać, stanie w miejscu może mieć bardzo ciekawe efekty uboczne. :-)


4 komentarze:

  1. Ciekawie się to życie układa, co nie? Gratuluję nowej pracy i wierzę, że będzie wstępem do czegoś nowego i fajnego w Twoim życiu. Bo tak jakoś się składa, że wszystko w swoim życiu robisz z pasją, optymizmem i zapałem. Nawet jeśli to "tylko" sałatka z kuskusem i fetą na urodzinowe świętowanie w pracy :)
    Pozdrowienia z nutką melancholii od koleżanki z tejże "głównej komercyjnej stacji w Polsce".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Melancholijna koleżanka i jej fajny komentarz - dziękuję bardzo! Gdybym jeszcze wiedziała, którą dopadła taka melancholia, zwróciłabym się po imieniu. ;-) Ściskam znad warzywnego farszu i kaszy bulgur (wbrew pozorom, czasami daję odpocząć kuskusowi). M.

      Usuń
  2. 'Czasami, żeby ruszyć miejsca, trzeba chwilę w nim postać.' - nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo poprawił mi się humor po przeczytaniu tego zdania. Ostatnio czuję jakbym stanęła w jednym punkcie i nie robiła żadnego życiowego progresu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć Sylwia. Dziękuję za komentarz i przepraszam za małą zwłokę z odpowiedzią (co te urlopy robią z człowieka w ogóle???). Powiem więcej - do tego, że żeby ruszyć z miejsca, trzeba w nim chwilę postać, trzeba też samemu dojść, tylko wtedy ma to szansę powodzenia. Powodzenia!

      Usuń

 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff